środa, 10 listopada 2021

13. Pamiętnik pełen nut - melodia się kończy

Witajcie ! 

Dzisiejszy post sponsorują wszelkiej maści ogłoszenia parafialne, a zatem można usiąść, przeczytać i zaczekać do błogosławieństwa na drogę. Będzie troszkę o przeszłości, szczyptę o przyszłości - zgodnie z poprawną polszczyzną - jedynie fakty autentyczne.

Seria Pamiętnik pełen nut w założeniu miała mieć 30 odcinków i tak została przeze mnie zaplanowana. Na trzynasty odcinek w kolejności chciałem zaprosić do odsłuchania pewnej brytyjskiej kapeli z wokalistą o zanzibarskich korzeniach. Dobra, wszyscy wiedzą o kogo chodzi, zwłaszcza że dziś w tle pojawia się ulubiony przebój z lat 70.

Queen - Don't Stop Me Now

I właśnie z tym kawałkiem zostawiam Was, gdyż podjąłem decyzję o zamknięciu bloga. Mimo braku regularności, udało mi się zgromadzić niecałe 50 postów. Za wszystkie wyświetlenia i każdą informację zwrotną bardzo dziękuję. Swoją drogą, nie zakładałem że ten trzynasty odcinek może być pechowy, a jednak stał się on w pewien sposób symbolicznym końcem.

Z ostatniego zdania kluczowym wyrażeniem jest "w pewien sposób symbolicznym", dlatego że zamierzam stworzyć coś nowego w miejsce starego. Z dużą dozą prawdopodobieństwa mogę założyć, że będzie on tak samo poczytny, czy nawet bardziej, ze względu na jego uniwersalną tematykę. Rodzące się automatycznie pytania dotyczące szczegółów nowego bloga będę konsekwentnie omijał - nie wynika to z mojej złośliwości, po prostu chce się już pochwalić gotowym produktem, a do tego potrzebuję jeszcze chwili, a w najgorszym przypadku paru chwil. Mam nadzieję, że przypadnie Wam do gustu, a jeśli nie, to przynajmniej będziemy się mogli pospierać o zawarte w nim treści.

Zaczyna się to, co tygryski lubią najbardziej: czyli długi weekend, w związku z czym kto może niech odpocznie, a kto będzie pracował, to niech chociaż pomyśli o najbliższym wolnym. Trzymajcie się ciepło ! 

P.S. Jak tylko "coś nowego" będzie gotowe, to będę zapraszał przez portale społecznościowe. Postaram się to zrobić to na tyle subtelnie, żeby do wszystkich zainteresowanych taka informacja dotarła, a najlepiej popłynęła jeszcze dalej! Do szybkiego (prze)czytania! :)

wtorek, 7 września 2021

12. Pamiętnik pełen nut

Niedawno wracałem z zakupów i tak sobie zamarzyłem, że chciałbym posłuchać muzyki, która kiedyś sprawiała mi dużo przyjemności, ale mając w głowie totalną pustkę, trudno było mi sobie przypomnieć, do czego jeszcze kilka czy kilkanaście miesięcy temu podrygiwała mi nóżka. Jednak po dzisiejszym zalogowaniu się na bloga, okazało się, że wszystkie wcześniejsze playlisty grzecznie czekały na swoją kolej do odsłuchu. To był taki powrót z gatunku tych, gdzie człowiek nic w związku z nim nie zrobił, a bardzo potrzebował. 

Skoro cała seria dotyka tematu potajemnie chowanych zapisów moich bądź cudzych przeżyć, to ostatnio grzebałem po szufladach w pokoju (ta czynność przez ludzi jest nazywana sprzątaniem) i znalazłem tekst, czy może jego wycinek napisany przeze mnie kilkanaście miesięcy temu. Brzmiał on mniej więcej tak:

Uznałem, że nadeszła chwila, aby przelać na papier parę zdań, które będą inne niż fragmenty bliższych lub dalszych muzycznych wspomnień. To ma być czas, kiedy razem usiądziemy i wspólnie go stracimy. Nie chciałbym Ci sugerować co wypada robić, a czego nie, ale to jest moment, żebyś zrobił sobie herbaty. Pomimo kilku dni wiosennego uniesienia, niech przygotowany wywar będzie miał w sobie nieco imbirowy posmak z dodatkiem paru kropel wyciśniętych ze świeżej cytryny. A skoro tej mikstury przepis już poznałeś, to nie zapomnij o plastrze pomarańczy, żeby cała herbata nie tylko wspaniale smakowała, ale też pięknie pachniała. Na sam koniec, gdy napój się trochę przechłodzi, warto dodać ze dwie łyżeczki miodu, gdyż we wrzątku owoc pszczelej pracy może stracić swoje lecznicze czy antybakteryjne właściwości. Podejrzewam, że w pomieszczeniu, w którym aktualnie przebywasz, teraz powinien się unosić cudowny aromat, w związku z czym usiądź teraz wygodnie i popatrz przed siebie. Jestem przekonany, że w przyszłości czekają Cię niełatwe wyzwania. Trzeba będzie im stawić czoła z dotychczas zebranym doświadczeniem i z takim orężem, jakim aktualnie dysponujesz. Nawet jeśli masz przy sobie jedynie procę czy owcę wypchaną siarką, to przecież nie takiego smoka w przeszłości już pokonałeś. A skoro już mowa o tym, co już było, to teraz wróć do wspomnień i momentów, gdzie triumfalnie podnosiłeś ręce w geście zwycięstwa. Tylu wspaniałych wyczynów udało Ci się już dokonać! Gdybym teraz poprosił Cię o podanie dwóch wyjątkowych bitew jakie stoczyłeś (nieważne czy z przeszkodami czy z samym sobą), to zapewne zasypałbyś mnie od razu różnymi historiami. Jasne, zaraz przypomną się też spektakularne porażki, ale z drugiej strony, któż ich nie ponosi? Bez nich świat najprawdopodobniej nadal stałby w miejscu. Właśnie popatrzyłem przez okno na lecącego z zachodu wróbla i chciałbym podkreślić, że nie każde pikowanie kończy się nieuchronną katastrofą. Być może zbliżając się do gruntu łatwiej Ci będzie zapolować na kolejny ważny cel, zwłaszcza że będąc niżej możesz spotkać innych, którzy w tym momencie rozpędzają się, aby za chwilę wzbić się w przestworza. Nawet jeśli się okaże, że nie masz na tyle siły, żeby samemu spróbować, to wierzę, że Ci, których będziesz widział wysoko na tyle mocno Cię zainspirują i zaangażują, że szybko do nich dołączysz.

Dzisiaj maszyna losująca wybrała piosenkę z radosnego okresu 10-11lat. Jako, że wróciło słońce i znów można z przyjemnością wyjść na pole (kultywujmy lokalny patriotyzm) to niech nam dzisiaj w uszach brzmi ten utwór:

U2 - Beautiful Day

Do szybkiego zobaczenia ! :) 


środa, 22 kwietnia 2020

11. Pamiętnik pełen nut

Obiecałem sobie, że nie będę wspominał o sami - wiecie - czym. Już wszyscy jesteśmy zmęczeni pojawiającymi się kolejnymi medialnymi informacjami, mniej lub bardziej sprawdzonymi, w związku z czym podjąłem decyzję, iż ten temat obtaczam turbanem w taki sam sposób, jak została opatulona głowa profesora Quirinusa Quirrella w filmowej adaptacji o okularniku z blizną. Tekst, który wam zostawię, pomimo wstępu nawiązującego do sagi o dzielnym, nastoletnim czarodzieju, niestety nie będzie posiadał magicznych właściwości, natomiast chciałbym zabrać Was do krainy, w której pojawi się trzech bohaterów, o których w ostatnim czasie zdarzało mi się bardzo często myśleć.

Zaczniemy sobie naszą podróż od legendy. Człowieka, który mimo bardzo młodego wieku, osiągnął mistrzostwo w swoim fachu. Jego dyscyplina nigdy nie była moją ulubioną, aczkolwiek z racji swoich gabarytów, stanowiła jakąś alternatywę w czasach zmagań podczas zajęć z wychowania fizycznego. Nie byłem jego wielkim fanem, natomiast w moim myśleniu o koszykówce on był postacią, która przedłużała generację Mistrzów, na których się wychowałem i nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek może go zabraknąć. A jednak. Kobe Bryant odszedł zdecydowanie za wcześnie.

O tym tragicznym wypadku dowiedziałem się przeglądając jeden z portali społecznościowych, za pośrednictwem informacji przekazanej przez Marcina Gortata. Zszokowała mnie i szczerze powiedziawszy niedowierzanie towarzyszyło mi przez kilkanaście kolejnych dni. Co więcej, jak teraz czytałem fragmenty tekstów o sportowcu, to wciąż mam wrażenie, że to co się stało, to jakiś podły żart. Nie jestem biografem zawodnika, aczkolwiek zapamiętałem go z kilku powodów. Za moich czasów była jedna ikona NBA, zresztą do dziś uważam, że to właśnie Michael Jordan był najlepszym koszykarzem globu, natomiast to, co charakteryzowało prawie całą karierę przedwcześnie zmarłego gwiazdora, to ciągłe porównania między jednym i drugim. Co więcej, Bryant był jedynym, który w tych zestawieniach szedł łeb w łeb, iż właściwie można pokusić się o stwierdzenie, że przejął pałeczkę po swoim starszym koledze, stając się "Jordanem swoich czasów." Sam nie znoszę takich określeń, ale celowo z nich korzystam, żeby pokazać, jakim graczem był Kobe. Wyróżniała go pasja, wręcz obsesja - by każdego dnia stawać się lepszym. Trening traktowany jako największa świętość, spowodował, że Black Mamba poświęcił całe życie koszykówce, a konkretnie swojej drużynie, bo przez dwadzieścia lat bronił barw Los Angeles Lakers występując z już zastrzeżonymi przez klub numerami: 8 oraz 24.

O samej technice i jego umiejętnościach trudno mi się wypowiadać bo nie chciałbym zanudzać, aczkolwiek zapraszam do zapoznania się z indywidualnymi rekordami tego pana. Napiszę tylko, że jego determinację i chęć zwycięstwa było widać w każdej sekundzie przebywania na parkiecie, przejawiało się w absolutnie nieszablonowych czy wręcz doskonałych zagraniach, którymi Bryant nierzadko zachwycał. Nie będę ukrywał, że czasem dawał się ponieść emocjom i wdawał się w bójki, czy po prostu faulował na granicy przepisów - on po prostu nigdy nie odpuszczał. Pod koniec jego występów coraz częściej trapiły go kontuzje, aczkolwiek mimo zerwania ścięgna Achillesa w trakcie meczu potrafił oddać jeszcze rzuty wolne, a dopiero potem zszedł do szatni.

W związku ze swoimi umiejętnościami był jednym z najlepiej opłacanych zawodników w NBA, co zaowocowało wieloma biznesami przynoszącymi majątek. Co warte podkreślenia, Kobe wraz ze swoją małżonką utworzył fundację, która pomaga w rozwoju dzieciom z ubogich rodzin, a sama działalność charytatywna nie była mu obca. Ze wspomnień polskich dziennikarzy, którzy mieli możliwość kontaktu z Bryantem, jednoznacznie wynika, że poza parkietem był to niezwykle otwarty i wrażliwy mężczyzna obdarzony poczuciem humoru, który w żaden sposób nie wykorzystywał swojej pozycji. 

Black Mamba osiągał nie tylko sukcesy sportowe, zdobył również Oscara w 2018 roku w kategorii najlepszy film krótkometrażowy za dzieło "Dear Basketball". Tak samo zatytułowany został absolutnie wzruszający list, w którym Kobe wyznaje miłość dyscyplinie, której poświęcił się w całości.

Stosunkowo wcześniej poznał swoją przyszłą żonę, z resztą nie obyło się bez komplikacji, gdyż ceremonia ślubna została przeprowadzona bez zgody jego rodziców (nie akceptowali jego wybranki - szczegóły zostawmy portalom plotkarskim), w wyniku czego nie pojawili się na weselu syna. Na szczęście pierwsze dziecko zdecydowanie ociepliło rodzinne relacje. Para doczekała się czwórki dzieci, mimo dużych kryzysów pozostali ze sobą, a Bryant okazał się fantastycznym ojcem zarażającym swoje potomstwo koszykówką, o czym świadczą smsy z przeróżnymi pytaniami wysyłane w środku nocy do Michaela Jordana. Taki właśnie był przez całe życie zawodnik Los Angeles Lakers - nieustępliwy, zdeterminowany i zadziorny. W swoim ostatnim meczu przeciwko Utah Jazz rzucił 60 punktów żegnając się z widzami z wielką klasą. Jego późniejsze pojawienia się w halach na widowni podczas rozgrywek wzbudzały żywiołowe reakcje publiczności. 

26 stycznia 2020r. Kobe Bryant zdążył jeszcze uczestniczyć na szczęście we Mszy św., przyjąć Komunię św. a potem wsiadł do helikoptera razem z córką Gianną (miał umowę ze swoją żoną Vanessą, że ze względów bezpieczeństwa zawsze będą latać osobno) na swój ostatni lot. Maszyna rozbiła się z niewyjaśnionych przyczyn na wzgórzach Calabasas i spłonęła. To, co było dla mnie poruszające, to mowa pożegnalna Michaela Jordana, w której widać, jak bardzo zażyłe stosunki panowały między obiema legendami. Kobe, odszedłeś od nas o dwie kwarty za wcześnie.

Z Miasta Aniołów zabiorę Was do Ojczyzny waszej i mojej, a konkretnie do Zduńskiej Woli, skąd pochodził popularny aktor. Mimo że nigdy się nie spotkaliśmy to zawsze wydawał mi się nawet nie tyle sympatyczny, co taki bardzo swojski. Taki nasz, Brat łata, niezwykle wrażliwy, ale bardzo naturalny. Może nie jest to najchwalebniejsza rzecz jaką w życiu zrobiłem, aczkolwiek miałem w życiu taki okres, gdzie dosyć intensywnie oglądałem program "Twoja twarz brzmi znajomo". Uważam, że to akurat jeden z lepszych z tego gatunku, natomiast w jego jury zasiadał drugi bohater tego tekstu - Paweł Królikowski. Co ciekawe, nie zdarzyło mi się oglądnąć chociaż jednego odcinka serialu Ranczo - ale wiem, że większość będzie go kojarzyć z roli Kusego. Ja natomiast bardzo doceniam jego kreację jako policjanta Igora Rosłonia w serialu Pitbull. Jak mawiali o nim najbliżsi - Królik miał to do siebie, że bardzo szybko potrafił zjednywać do siebie ludzi, a z mojej perspektywy zdawał się być takim ciepłym wujaszkiem, co i drwa z lasu przyniesie i jakąś frapującą historię opowie. A przede wszystkim był dobrym aktorem, który swoją pracę traktował bardzo skrupulatnie i dokładnie. W trakcie zeszłorocznych świąt Bożego Narodzenia docierały do mnie informacje o złym stanie zdrowia artysty, ale byłem przekonany, że spokojnie się z tego wyliże. Paweł, jeszcze niejeden serial mogłeś swą kreacją ubarwić! 

Naszą podróż zakończymy w tak zwanej "stolycy", gdzie czeka na nas ostatni bohater. Strasznie żałuję, że nie miałem okazji go poznać. Zdarza mi się o nim często myśleć, bo zdjęcie, które mam ustawione na tapecie swojego telefonu zostało zrobione niedaleko jego miejsca pracy. Chciałem pozostawić kilka słów o jednym z najważniejszych duszpasterzy ostatnich lat - księdzu Piotrze Pawlukiewiczu.

Pamiętam, że pierwszy raz usłyszałem jego głos podczas nagrań puszczanych na lekcjach religii w liceum, wydaje mi się, że to była jedna z części konferencji zatytułowanych: "Seks: poezja czy rzemiosło?" Szczerze powiedziawszy, nie byłem tym jakoś specjalnie zainteresowany - był to dla mnie odpoczynek przed kolejnymi lekcjami, zwłaszcza jeśli katecheza rozpoczynała kolejny szkolny dzień. Trochę lat upłynęło zanim poprzez innych księży trafiłem ponownie do ks. Piotra - tym razem na zdecydowanie dłużej. Pasja z jaką opowiadał o Jezusie sprawiała, że z Jego słowami zostawało się na dłużej, zwłaszcza że potrafił niezwykle barwnie opisywać historie znane nam z Ewangelii. Jego mądrość, poczucie humoru i wyjątkowa błyskotliwość stale powiększały grono słuchaczy. Jedną z rzeczy, którą najbardziej cenię u kaznodziejów to umiejętność przekładania Pisma Świętego na codzienność - żeby piękne retoryczne czy teologiczne ozdobniki nie przysłoniły pragmatycznych sposobów wdrożenia w życie usłyszanego biblijnego fragmentu. A do tego ks. Pawlukiewicz miał dar i dlatego moim skromnym zdaniem porywał tłumy, z Bożą pomocą, rzecz jasna.

Niestety kapłan zmagał się od wielu lat z kilkoma ciężkimi chorobami, które na tyle mu dokuczały, że mniej więcej na rok przed śmiercią wycofał się całkowicie z publicznej posługi duszpasterskiej. Jego pogrzeb wypadł w czasach zarazy, o ile na początku było mi z tego powodu przykro, teraz patrząc na to z pewnego dystansu, dochodzę do wniosku, że ks. Piotr całe życie próbował przejść tak jak Mistrz z Nazaretu, a przecież pod krzyżem też ostali się nieliczni, podobnie jak na uroczystości pożegnalnej duszpasterza. Myślę, że jedyne pytanie jakie warto zadać, brzmi ciągle tak samo: co my dalej zrobimy z pozostawioną spuścizną: czy faktycznie będziemy czerpać z jego nauk, powolutku wprowadzając je w codzienne zwyczaje, czy jednak postawimy mentalny pomnik i pójdziemy dalej zadowoleni z siebie. Księże Piotrze, będzie nam Ciebie bardzo brakować.

Dawno nic nie pisałem, dlatego dzisiaj stwierdziłem, że będzie dłużej. Jeżeli czekaliście na jakikolwiek tekst albo post wam się podobał - nie krępujcie się, zapraszam do lajków i komentarzy. Po każdym filmie, w momencie puszczania napisów jest włączana finałowa piosenka, dlatego teraz wrócimy do muzycznej serii i kolejnej kategorii.

Piosenka, która mnie nigdy nie zmęczy

Wybrałem piosenkę którą nie tylko bardzo lubię, ale też doskonale ona uzupełnia pozostawiony tekst. Przyznam szczerze, że nie jestem fanem Igora Herbuta, aczkolwiek tutaj stworzył poruszający utwór o ojcostwie w bardzo ładnej oprawie muzycznej. Tak sobie pomyślałem, że przecież Kobe Bryant, jak już wyżej pisałem, fantastycznie realizował się jako tata, mając czwórkę dzieci, z kolei Paweł Królikowski miał piątkę swoich pociech, a ksiądz Piotr swoim ojcostwem obejmował duchowo tysiące wiernych. Każdy z tej trójki pozostawił po sobie swoje dziedzictwo, więc mimo ich śmierci, będą nam mogli jeszcze potowarzyszyć, co prawda niestety już tylko wtórnie, co nie zmienia faktu, że nadal będzie można się czegoś od nich nauczyć.


czwartek, 16 stycznia 2020

10. Pamiętnik pełen nut

Witam Was serdecznie w 2020 roku, niosącym nowe nadzieje w postaci nieprzebranej ilości pomysłów i planów do zrealizowania! Mam nadzieję, że już odzyskaliście słuch po wybuchach kolorowych fajerwerków, a wasze głowy, dzięki fantastycznej miksturze jaką jest rosół, nie przypominają o sobie zbyt często.

Przez ostatnich dwanaście miesięcy grono czytelników się zwiększyło i mam cichą nadzieję, że ta wspaniała tendencja będzie nadal kontynuowana. W prywatnych rozmowach często spotykam się z pochlebnymi recenzjami moich bazgrołów, za co Wam bardzo dziękuję - jest to ogromnie miłe i sprawia mi dużo radości. W związku z tym mam dwie propozycje: pierwsza dotyczy przekucia dobrych i ciepłych słów w odważne działanie czyli krótko mówiąc poczujcie się jak Neron w Quo Vadis i podnieście wirtualne kciuki w górę! ;) Można to potraktować jako postanowienie od pierwszego stycznia - szybkie, mało wymagające, a wszystkich zadowala ! ;) Dzielmy się w sieci tym, co nam się podoba!

Druga to bardziej sugestia - nie ukrywam, że pomysły na nowe serie są coraz bardziej doprecyzowane natomiast gdyby w Tobie, która/y to czytasz, wykiełkowała idea, żeby podrzucić jakieś zagadnienie, które sprawi, że lektura tego tekstu będzie Ci milsza niż zwykle albo Cię zrelaksuje lub skłoni do wszelakich refleksji to nie krępuj się, aby mi o tym napisać/powiedzieć drogą komentarza na blogu, facebooku czy w prywatnej wiadomości. Każdy wasz odzew sprawi, że będziemy tworzyć coś wspólnie, a to z kolei byłaby absolutna, pozostając przy noworocznej terminologii, petarda.

Z racji różnego rodzaju problemów technicznych wreszcie udało mi się obejrzeć najnowszą produkcję Fernando Meirellesa zatytułowaną "Dwóch Papieży", która zdążyła już wzbudzić wiele dyskusji między oglądającą ją widownią. Postaram się w sposób najbardziej obiektywny przyjrzeć się temu dziełu i sprawiedliwie go ocenić, zatem zapraszam Was w podróż po najmniejszym państwie na świecie.



Nie ma sensu opowiadać o fabule, bo podejrzewam, że znakomita większość z Was wie, jak została poprowadzona historia obydwu kościelnych dostojników. Najpierw wspomnę, co w tym obrazie bardzo mi się podobało. Cała techniczna realizacja stoi na naprawdę bardzo wysokim poziomie, podążając za kamerą podglądamy miejsca niedostępne dla zwykłego śmiertelnika od letniej rezydencji papieży po Kaplicę Sykstyńską w czasie konklawe. Pomimo że osią dramatyczną tego filmu jest spotkanie i rozmowa dwóch mężczyzn w sile wieku to dynamiczny montaż sprawia, że abstrahując od wypowiadanych słów, na ekranie zdecydowanie nie ma nudy. Warto wspomnieć o muzyce, w której pojawią się argentyńskie wątki - jest ona w całej opowieści dodatkowym walorem. I ostatnia kwestia, a tak naprawdę od niej powinienem zacząć. Anthony Hopkins oraz Jonathan Pryce to największy atut tej produkcji. Panowie wykonali swoją pracę w sposób porywający, upodobniając się do swoich postaci dokładnie tak, jak zostało to nakreślone.

I tutaj zaczynają się schody, dlatego teraz opowiem o tej drugiej stronie medalu. Od samego początku na ekranie pojawia się napis, (widać go również na plakacie) że film jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, co więcej jest przeplatany faktycznymi urywkami (fragment z pogrzebu Jana Pawła II, zjazdy kardynałów przed konklawe czy wreszcie spotkanie Benedykta XVI z Franciszkiem) co jasno sugeruje widzowi, że ten film może być traktowany jako dokumentalny. Niestety, ten obraz jest mocno krzywdzący w stosunku do Josepha Ratzingera, gdyż pokazuje go jako jednowymiarowego, konserwatywnego do granic możliwości papieża, który nie dopuszcza żadnym zmian prowadząc Kościół do rychłego upadku. W pozytywnym świetle niemiecki biskup Rzymu jest pokazany może dwa razy, a w kontrze do niego Franciszek okazuje się wielkim rewolucjonistą, lekiem na całe zło. Nie jest to prawdą, gdyż Benedykt jest jednym z największych teologów naszych czasów i swój pontyfikat (a właściwie całe kapłaństwo) budował poprzez racjonalizowanie naszej wiary czyli udowadniał że wywodzi się ona z merytorycznych i logicznych założeń, a nie jest jakimś efemerycznym tworem, który wziął się znikąd i donikąd prowadzi. Z kolei Franciszek w wielu kwestiach jest nadal ortodoksyjny i mam nadzieję, że takim pozostanie. Już na początku filmu następca Jana Pawła II przedstawiony jest jako polityczny gracz na konklawe, który tylko liczy głosy i koniecznie chce objąć Piotrowy Tron. Z dokumentów i informacji historycznych doskonale wiemy, że Benedykt już od dawna prosił Wojtyłę o przejście na emeryturę i papiestwo to byłaby ostatnia rzecz, którą chciałby przyjąć. Papież z Wadowic nie chciał tego przyjąć do wiadomości i cały czas odmawiał, a następnie prosił swojego późniejszego następcę o pozostanie, ponieważ Jan Paweł II go przy sobie bardzo potrzebował. Jednak, to co jest najbardziej bolesne to przekłamanie pojawiające się pod koniec filmu, łączące Josepha Ratzingera w sposób bezpośredni i podły z ogromnym dramatem, który wydarzył się w jednej z chrześcijańskich organizacji - nie chcę zdradzać szczegółów - zobaczycie sami.

Zdaję sobie sprawę, że to ma być fabularyzowany dramat, natomiast w tak poprowadzonej konwencji może zostać potraktowany jako dokument, co byłoby wysoce niesprawiedliwe z wyżej wymienionych powodów. (Nie pisałem o wszystkich niezgodnościach, starałem się pokazać tylko te najważniejsze.) Obawiam się, że skoro obraz dostępny jest na platformie Netflix, to jego oglądalność może być dosyć spora, a pewnie mało kto będzie próbował zweryfikować informacje podawane w tym dziele. Ponadto warto sobie uświadomić, że ten film opowiada historię ciągle ŻYJĄCYCH osób, które piastowały bądź piastują urząd następcy św. Piotra.

Reasumując cały mój wywód, "Dwóch Papieży" to bardzo dobrze nakręcona produkcja ze świetnymi kreacjami aktorskimi głównych bohaterów. Nie pozbawiona humoru, sprawnie zrealizowana, przeprowadza widza przez karty najnowszej historii Kościoła. Niestety, najważniejsze postaci zostały nakreślone powierzchownie i w sposób bardzo tendencyjny, a w wielu miejscach film, delikatnie mówiąc, rozmywa się z prawdą. Mimo wszystkich jego wad, zachęcam do obejrzenia, aby móc wyrobić sobie własne zdanie na jego temat.

Dzisiaj nasza maszyna losująca fantastycznie zgrała się z tematem felietonu, szczerze mówiąc kompletnie tego nie planowałem, niemniej skrzętnie to wykorzystam.

Piosenka, która sprawia, że jestem smutny

Przygotowując tę serię dochodzę do wniosku, że słucham dużo więcej muzyki o zabarwieniu melancholijnym lub refleksyjnym dlatego w tej kategorii długo się głowiłem i ostatecznie padło na utwór bardzo znany:


Utwór został napisany przez Paula McCartneya w wieku 24 lat. (wydany 5 sierpnia 1966r.) Patrząc przez pryzmat zaśpiewanego tekstu, ten młody wiek autora świadczy o tym, iż Brytyjski multiinstrumentalista dosyć szybko stał się dojrzałym mężczyzną. Przez wiele lat trwały spekulacje, kim tak naprawdę jest tytułowa bohaterka tego utworu. Gwiazdor sugerował, że było to nawiązanie do Eleanor Bron - artystki odtwarzającej jedną z ról w filmie "Help" autorstwa zespołu The Beatles. Druga z interpretacji, ta bardziej prawdopodobna sugeruje, że w jednym z szpitali zlokalizowanych w Liverpoolu pracowała pomywaczka E. Rigby; taka informacja została zdobyta dzięki przekazaniu przez kompozytora na aukcję charytatywną wyciągu z archiwów księgowych właśnie z tej kliniki. Odkąd zacząłem słuchać najsłynniejszej czwórki z Liverpoolu, (a było to jeszcze za dziecięcych czasów - kiedy to zleciało?) ten utwór zawsze wprawiał mnie w zadumę, co nie zmienia faktu, że wszystkie ich pozostałe radosne i skoczne brzmienia wprawiały mnie w równie taneczny nastrój. Chylę czoła przed historią muzyki, jaką stworzyli John, Paul, George i Ringo.

P.S. Wprawni czytelnicy na pewno zauważyli, że nie napisałem skąd się wzięło to połączenie tematów. Otóż w "Dwóch Papieżach" pojawia się taki fragment, gdzie główni bohaterowie znajdują się przy fortepianie i w wyniku rozmowy jeden z nich wspomina omawianą wyżej piosenkę. Skoro dawno nie pisałem, to dzisiaj zostawiam Wam więcej tekstu ! Nie zapomnijcie o łapkach w górę! Najlepszego dnia! :)

piątek, 27 grudnia 2019

9. Pamiętnik pełen nut

Mogło by się wydawać, że przeoczyłem ważny moment. Pewnie już sobie pomyśleliście, że zapomniałem o Was - moje drogie Czytelniczki i Czytelnicy, a tu jednak niespodzianka. Po prostu czekałem na odpowiedni czas i on właśnie nadszedł. Najpierw kilka swobodnych myśli, następnie przejdziemy do mniej oficjalnej części.

Zdarzało mi się w przeszłości narzekać na postępującą komercjalizację świąt, gdyż trudno mi się odnaleźć w świecie diodowych reniferów wiozących otyłych krasnali w czerwonych wdziankach - w tym roku to zjawisko nie przykuło mojej uwagi. Z drugiej strony zadziwiła mnie artystyczna instalacja w jednych z krakowskich centrów handlowych, gdzie z samego sufitu zwisały duże choinki, zawieszone do góry nogami. Pomyślałem sobie, że takiej jemioły jeszcze nie widziałem.

Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że zmienia się podejście Polaków do świąt - ich esencja została sprowadzona do uroczystej kolacji, której menu pokrywa się z tradycją jedynie w kwestii dotyczącej ilości potraw na stole. A to wszystko w entourage'u ciężkiego od samych ozdób iglaka (grunt, żeby był większy niż u sąsiada), coraz droższych prezentów i czasem dobiegających z drugiego pokoju kolęd. Jednak sednem jednej z dwóch największych chrześcijańskich celebracji jest Boże Dziecię, którego pierwszy płacz spowoduje, że ludzkość będzie mogła odetchnąć z ulgą w nadziei na swoje zbawienie.

Niestety inne obserwacje socjologiczne, jakie poczyniłem na przestrzeni kilku ostatnich dni, również nie napawają optymizmem - w czasie przedświątecznym, a w szczególnie w wigilię (pewnie na mocy przesądu, że 24 grudnia nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem), pojawienie się gdziekolwiek w znakomitej większości przypadków wiązało się z dużą dozą życzliwości i bardzo przychylnego nastawienia. W tym roku pracowałem w ten dzień i niestety odniosłem wrażenie, że wyżej wspomniane czasy bezpowrotnie minęły.

Ale, ale! Nie spotkaliśmy na tej stronie, żeby nibym stetryczałe dziadki oddać się chorobliwie zaraźliwej w narodzie postawie zrzędzenia na wszystko! Co to, to nie! Przejdźmy teraz do konkretów czyli życzeń:

Drodzy Moi!

Tegoroczne święta miały dla mnie charakter rozpędzający, także zdecydowanie łatwiej popatrzeć mi na nie z konkretnej perspektywy niż delektować się każdą chwilą. Na tym też przecież polega ich urok - mimo że są obchodzone regularnie z zachowaniem tradycji pielęgnowanych z dziada pradziada - nigdy nie są identyczne. Dlatego chciałem przekazać dwie rzeczy:

1) Jakież to jest niezrozumiałe, że Wszechmogący, dla którego nie ma nic niemożliwego, dla nas stał się najmniejszą Kruszynką, po to by przeprowadzić nas przez ziemską przygodę do krainy wiecznego szczęścia. Pociągająca jest ta boska logika, która wywraca wszystko do góry nogami: nam jest bardzo łatwo wyobrazić sobie Boga jako Sędziwego i Okrutnego Starca, który od rana wieczora chodzi i wymierza sprawiedliwość, a Jego miłosierdzie wiążę się jedynie z przesunięciem w czasie kary. A tu się okazuje, że te projekcje nie mają nic wspólnego z prawdą, zwłaszcza kiedy Najsłodsze Dziecię po raz pierwszy rozkosznie przeciąga się w swoim prowizorycznym żłóbku. Ten niebiański psikus świadczy o odwiecznym pragnieniu Jezusa bycia blisko z każdym z nas, dlatego życzę Wam z całego serca, abyście absolutnie nie pozostawali bierni, tylko w odpowiedzi dali się porwać Prawdziwej Miłości.

2) Korzystając z okazji, iż za chwilę rozpoczyna się Nowy Rok to chciałbym Wam życzyć, abyście nie przekreślali swoich inicjatyw oraz pomysłów, jakie chcielibyście podjąć w nadchodzącym czasie. Nawet jeśli z początku są skazywane na porażkę albo jesteście przekonani, że będzie to Was bardzo dużo kosztowało, to nie poddawajcie się. Przecież, jak doskonale wiecie, całe nasze życiowe doświadczenie bierze się z drogi do, a nie z pokonania celu. Tym bardziej, że 2020 ma dodatkowy dzień na podjęcie jeszcze jednej próby. A wracając do naszego cyklu, dzisiaj maszyna wylosowała kolejny temat.

Piosenka, która sprawia, że jestem szczęśliwy

Mówiąc najogólniej, nie jestem zwolennikiem kolęd - nie przepadam za nimi - prawdopodobnie wynika to z faktu, że ciągle te same są śpiewane w zdecydowanie za długim okresie, poszerzanym przez wszelkiego rodzaje akcje marketingowe. Natomiast chciałem się dziś pożegnać z Wami pastorałką napisaną i zaśpiewaną przez wrocławskiego aktora - Pawła Domagałę zatytułowaną 25 grudnia.


Sam utwór pochodzi z drugiej płyty artysty i w swojej delikatności opowiada o tym, co najważniejsze. Kiedy już opada pył po politycznych wojnach przy stole, a my już nie jesteśmy w stanie przełknąć kolejnego kawałka ciasta, warto zanucić sobie pod nosem:

"Dziś możesz wziąć Boga na ręce
Ukołysać, utulić, zaśpiewać przed snem
A może wtedy On pomoże zrozumieć ci więcej
I pojmiesz choć na chwilę po co jesteś tu".

sobota, 14 grudnia 2019

8. Pamiętnik pełen nut

Od razu napiszę, że dziś mam taki faktyczny bigos w głowie (ewidentnie się święta zbliżają) więc zaproszę Was w podróż związaną z kolejną kartą pamiętnika - mam nadzieję, że zostaniecie ze mną, a jeśli nie dotrwacie, to przynajmniej sprawię, że szybciej zaśniecie.

Na początku zacznę od sytuacji, z którą zmierzyłem się niedawno w jednym z autobusów. Wracałem do domu i kiedy wsiadłem do pojazdu - nagle poczułem, że świat zwalnia. Niedaleko drzwi siedział najprawdopodobniej bezdomny, na co wskazywałby ubiór oraz filtrujący nozdrza zapach. Będę szczery: w pierwszej chwili byłem rozczarowany czy wręcz zły, że w takich warunkach przyjdzie mi spędzić kolejnych 5 minut życia, bo przecież jechałem AŻ dwa przystanki. Jak się można tak zapuścić; no skandal. A chwilę później przyszło otrzeźwienie i ogromne poczucie wstydu. Po pierwsze nie znam historii tego człowieka, a po drugie jestem sympatykiem inicjatywy zatytułowanej Zupa na plantach i doceniam trud oraz poświęcenie wszystkich pracujących przy niej wolontariuszy. To nie koniec historii ze środka komunikacji. Na przystanku razem ze mną wysiadła rodzina. Mama z jedną córką siadła z przodu, natomiast ojciec z drugą stał niedaleko mnie, współegzystując w tej specyficznej atmosferze. Gdy na chodniku cała familia znów się połączyła, byłem świadkiem takiego dialogu:
R1: Nawet nie wiesz, co przeżyliśmy..
R2: Co się stało?
R1: Jechaliśmy w takim smrodzie, bo jakiś menel wsiadł. Tak śmierdziało, że się nie dało wytrzymać. Jak można tak robić! Meneli się nie powinno wpuszczać.
Najsmutniejsze było w tym wszystkim, że obydwie córeczki nasłuchiwały. (Podobnie jak cały przystanek - pan okazał się być właścicielem donośnego głosu i podczas kolejnego naszego spotkania, tym razem w tramwaju, podburzał autorytet swojej małżonki w oczach dzieci.) Traktuję to jako kolejną lekcję, którą mam nadzieję wykorzystać, kiedy zdarzy mi się przycupnąć ze swoimi pociechami w krakowskiej komunikacji.

Ten wstęp też nie jest przypadkowy, bo dzisiaj zajmiemy się następującym tematem przygotowanym przez muzyczną maszynę:

Piosenka o alkoholu lub narkotykach

Pierwsze utwory, które przemknęły mi przed oczami to nieśmiertelny hit Dżemu - "Whisky" oraz "Andzia" Oddziału Zamkniętego, nie wspominając oczywiście o klasyku The Doors - "Alabama Song." Zdecydowanie najłatwiej byłoby polecić coś z polskiego rapu - naprawdę nie trzeba byłoby głęboko szukać. Natomiast dziś, skoro temat dotyka substancji powszechnie uznawanych za bardzo zdradliwe, to opowiem historię pewnej dziewczyny, której nagminne korzystanie z tychże zrujnowało życie.

Nasza bohaterka urodziła się w żydowskiej rodzinie (Przodkowie byli rosyjskimi oraz polskimi Żydami) w Southgate - północnej części Londynu. Jej ojciec, Mitchell zajmował się najpierw montażem paneli okiennych, a następnie został taksówkarzem, z kolei mama Janis była farmaceutką. Dziewczyna miała też starszego o cztery lata brata. To właśnie swoim korzeniom zawdzięcza zainteresowanie muzyką - jej babcia Cynthia była piosenkarką jazzową, a tata lubił śpiewać utwory Franka Sinatry. W przyszłości piosenkarka ratując się od kar w szkole z racji swojego trudnego charakteru śpiewała właśnie "Fly Me to the Moon". Na jej dalsze problemy w edukacji wpływ miał rozwód rodziców, który przeżyła w wieku 9 lat. Zamieszkała wtedy u swojej rodzicielki, a z ojcem widywała się w weekendy. Babcia zaproponowała zapisanie jej do szkoły teatralnej, gdzie przez cztery lata brała weekendowe lekcje śpiewu i stepowania. Rok później dziewczyna zakłada swoją pierwszą grupę Sweet'n'Sour, a wieku 14 wiosen tato kupuje jej gitarę, w związku z czym młoda Angielka zaczyna powoli komponować. W 2002r. podpisuje kontrakt zaczynając przygodę z muzyką od standardów jazzowych - zapewne było to konsekwencją faktu, że cała rodzina zasłuchiwała się w tym gatunku muzycznym. Jej debiutancki album zostaje wydany 20 października 2003 i nazywa się "Frank", a chwilę potem zacznie dostawać swoje pierwsze nagrody. Myślę, że już się domyślacie, że chodzi o Amy Jade Winehouse. Wybrałem singiel wydany 15 marca 2006 roku, promujący drugą i niestety ostatnią płytę wokalistki, zatytułowany "Rehab". Odniósł on duży sukces, przynosząc swojej autorce nagrodę Grammy.


Na pierwszym planie od razu słychać znak rozpoznawczy piosenkarki - głęboki i ekspresywny głos, fachowo nazywany kontraltem, najczęściej spotykany w soulu. Należy dodać też, że Amy tworzyła teksty oparte na własnych, bolesnych przeżyciach. Tak jak została obsypana morzem nagród, (w jednym roku dostała rekordową ilość Grammy trafiając do Księgi Guinessa) to z drugiej strony artystka niestety nie radziła sobie z codziennością, będąc uzależnioną od alkoholu i ciężkich narkotyków. Od połowy 2007 roku zdarzały się występy, gdzie nie potrafiła się skoncentrować na śpiewaniu, nie pamiętała tekstu czy czasem wręcz nie była w stanie ustać na nogach. Do tego nie miała szczęścia do swoich życiowych partnerów, a ten za którego wyszła, niestety nie pomagał jej w odejściu od używek najdelikatniej to ujmując.

Ten utwór, który dzisiaj pozostawiam, to opowieść o tym, jak artystka, mimo usilnych próśb swojego ojca, menadżera oraz wytwórni odmawia udania się na kurację odwykową. W kontekście późniejszych wydarzeń ten dramatyczny upór stał sączącą się trucizną, dzięki której zaczęła umierać.

Ostatni raz pojawiła się niezapowiedzianie w londyńskim klubie Roundhouse 20 lipca 2011 roku, gdzie występowała jej chrześnica śpiewająca, a wokalistka chciała jej dodać otuchy. Trzy dni później Amy Winehouse zmarła w swoim domu, a ostateczną przyczyną śmierci, jak orzekł zespół specjalistów, był wstrząs wywołany zatruciem alkoholowym po okresie abstynencji.

Na koniec warto przypomnieć, iż kompozytorka swoim sporym majątkiem często wspierała kilkadziesiąt organizacji charytatywnych czy konkretnych ludzi w walce z chorobami czy cierpieniem. Mimo, że o tym nie wspominała, to bardzo często wspierała działalność społeczną pokaźnymi sumami, a po jej odejściu rodzice założyli fundację nazwaną jej nazwiskiem, pomagającą młodym ludziom w walce z ich uzależnieniami. Zapamiętam jej charakterystyczny "ul na głowie", ciemny, soulowo-jazzujący głos i zbyt szybko zakończone życie w wieku 27 lat.

Nie chciałbym Was zostawiać w smutnym nastroju, dlatego na koniec pozostawiam zdjęcie, które zrobiłem w zeszłym tygodniu. Każdy zachód zwiastuje jakiś schyłek lub koniec - jednak w żaden sposób go nie przekreśla, a wręcz nadaje mu niezapomniane piękno, wobec którego trudno przejść obojętnie. Śpijcie dobrze i długo! :)

niedziela, 24 listopada 2019

7. Pamiętnik pełen nut

Zbierałem się do tego tekstu długo, nie chcąc pisać o pewnych rzeczach na gorąco tylko spróbować stanąć z boku i starać się spojrzeć obiektywnie na zaistniałą sytuację. (Taką też przyjąłem zasadę na blogu, żeby starać się nie pisać w emocjach - bo z reguły nic dobrego z tego nie wynika.) Asumptem do tego tekstu były ostatnie wybory, a katalizatorem codzienne obserwacje społeczne poczynione wśród napotykanych ludzi.

Niewątpliwie jesteśmy narodem o bogatej, a niestety długimi okresami bardzo dramatycznej historii. Od początku istnienia państwa ścieraliśmy się w bitwach z największymi wrogami w ramach prowadzenia polityki zagranicznej. Nie od dziś wiadomo, że najsprawniej jednoczy wspólny wróg, a w czasach słusznie minionych mieliśmy kilku odwiecznych rywali. Żeby nie sięgać zbyt głęboko, 123 lata życia pod batem zaborcy zakończonych I wojną światową, później piękny choć niesamowicie ulotny czas międzywojnia i najbardziej brutalny konflikt, w którym najpierw naszym śmiertelnym wrogiem były Niemcy, a potem Rosjanie. Nastał w Polsce komunizm, który skutecznie podzielił naród na kolaborujących z wrogiem oraz na tych, którzy nie chodzili z władzą pod rękę. Od kilku pokoleń jesteśmy wychowani w atmosferze podziału na naszych i "onych", o których wspominanie, (kimkolwiek by oni nie byli) nie mówiąc przebywaniu wśród nich, jest karane kpiną, wyszydzaniem i niczym nieuzasadnioną pogardą. W tę czarno - białą rzeczywistość świadomie weszła polityka oraz media, gdzie naród został podzielony na dwa główne obozy. Proces społecznej polaryzacji cały czas narastał umiejętnie podsycany przez krzykaczy z ul. Wiejskiej aż do tragicznej kumulacji w 2010r. Przyniosła ona oczyszczenie debaty politycznej ze szczucia oraz podłych insynuacji. Co prawda na bardzo krótko - ale sam fakt daje dużo do myślenia - skoro tak wielki dramat potrafił uciszyć tylko na jedną chwilę - to dosyć łatwo można dojść do wniosku, że brak opamiętania w tej zajadłości do przeciwników jest wszystkim (politykom) na rękę.

W momencie, kiedy w całym kraju panowała rozpacz z powodu katastrofy, wspomniany wyżej spokój okazał się być tylko ciszą przed burzą bowiem po raz kolejny, korzystając ze schematów działających jeszcze przed wylotem do Smoleńska, zostało napędzone z podwójna siłą koło zamachowe (dosłownie i w przenośni) dzielące naród na wyznawców partii dwu i trzyliterowej. To, co najbardziej przeraża, to fakt, w jak cyniczny oraz w pełni świadomy sposób ten rozłam został wykorzystany do skłócenia rodaków, ciągle manipulowanych medialnymi wiadomościami a przede wszystkim od lat nasłuchujących słów pełnych jadu oraz nienawiści. Dziś, kiedy rozmawia się (żartowałem, nie ma dysputy, jest tylko wzajemnie obrzucanie się obelgami) o polityce - nie ważne co dana osoba ma do powiedzenia, tylko na jaką partię głosuję, a jeśli deklaruje się jako niesympatyzująca z żadną, to z miejsca trzeba ją sklasyfikować i oczywiście osądzić. Chciałbym bardzo jasno podkreślić - nie piszę tutaj z myślą o konkretnym ugrupowaniu - chodzi mi o całość zjawiska. Doszliśmy do momentu, gdzie nie ma merytorycznej dyskusji o danym programie tylko w rodzinach czy wśród obcych skaczemy sobie do gardeł dokładnie utrwalając archetyp zaprezentowany przez prominentnych działaczy, którzy w zaciszu swoich wielopokojowych willi, licząc swoje kolejne zera w banku na Kajmanach, śmieją się z nas do rozpuku. Nie urodziłem się wczoraj, zdaję sobie sprawę, że losy naszego kraju są ogromnie ważne i temat rozpala mnóstwo emocji, tylko odnoszę wrażenie, że są one ukierunkowane, żeby pokazać za każdym razem swą wątpliwą wyższość, a nie nastawione na wspólne działanie, które choć w minimalnym stopniu może cokolwiek zmienić. Obawiam się, że karmieni językiem telewizyjnych delegatów jedynej słusznej idei, ostrzeliwani na każdym kroku nienawiścią wobec "tych drugich" doprowadzimy do sytuacji, gdzie tragedie zaczną zdarzać się coraz częściej, bo przecież mieliśmy już kilka przypadków w historii, żeby zobaczyć i zrozumieć jak cienka jest granica pomiędzy wypowiedzianymi słowami, a dokonanymi czynami. 
Nie apeluję, aby przestać rozmawiać o tym, które nazwisko wrzucić do wyborczej urny czy wręcz w ogóle ignorować temat (oby nie!); chodzi mi o to, aby przestać stygmatyzować drugiego człowieka na podstawie tego czy utożsamia się z dwoma czy z trzema literami, zwłaszcza że znani dziennikarze z przeróżnych stacji zgodnie podkreślają (a to się praktycznie nie zdarza), że najbardziej zajadli i zapalczywi polityczni adwersarze tuż po zakończeniu nagrania w telewizji ściskają sobie dłoń w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku normalnie rozmawiając, a nierzadko zapraszając się na kawę. Pytanie, czy my, jako naród chcemy w tej hucpie uczestniczyć i stać się marionetkami w rękach cynicznych lalkarzy?
Na potrzeby tego tekstu zrobiłem zdjęcie, na którym umieściłem symbole polskiej polityki na przełomie ostatnich dziesięciu lat. 

Może nie jest to World Press Photo, ale barwy ładne.
Na przedzie stoi brzoza wykorzystywana zarówno z lewej jak i prawej strony, żeby rozegrać swój interes w postaci sondażowych słupków, a w tle syndrom oblężonego bunkra czyli mentalność zatytułowana: "moja racja jest najmojsza", o czym informuje doskonały, bo ponadczasowy fragment "Dnia Świra"


Nie zamierzam nikomu mówić, jak ma żyć. Staram się tylko opisać proces sukcesywnie narastający  w naszym społeczeństwie i pokazać, jakie są/mogą być tego konsekwencje. Na koniec wracamy do naszego muzycznego cyklu więc zakomunikuję kolejną kategorię:

Piosenka do prowadzenia

Dziś było sporo o kierowaniu narodem, dlatego wszystko się pięknie złożyło. Wybrałem utwór Ocean Drive Duke'a Dumonta wydany w 2015r. Ta piosenka powoli płynie z głośników opowiadając historię pewnego związku porównując go właśnie do jazdy samochodem. A gdyby ktoś z was wybierał się teraz w podróż autem, to uważajcie na siebie, bo jest bardzo gęsta mgła. Zostawiam wam wspomniane dzieło i życzę spokojnej niedzieli !