piątek, 27 grudnia 2019

9. Pamiętnik pełen nut

Mogło by się wydawać, że przeoczyłem ważny moment. Pewnie już sobie pomyśleliście, że zapomniałem o Was - moje drogie Czytelniczki i Czytelnicy, a tu jednak niespodzianka. Po prostu czekałem na odpowiedni czas i on właśnie nadszedł. Najpierw kilka swobodnych myśli, następnie przejdziemy do mniej oficjalnej części.

Zdarzało mi się w przeszłości narzekać na postępującą komercjalizację świąt, gdyż trudno mi się odnaleźć w świecie diodowych reniferów wiozących otyłych krasnali w czerwonych wdziankach - w tym roku to zjawisko nie przykuło mojej uwagi. Z drugiej strony zadziwiła mnie artystyczna instalacja w jednych z krakowskich centrów handlowych, gdzie z samego sufitu zwisały duże choinki, zawieszone do góry nogami. Pomyślałem sobie, że takiej jemioły jeszcze nie widziałem.

Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że zmienia się podejście Polaków do świąt - ich esencja została sprowadzona do uroczystej kolacji, której menu pokrywa się z tradycją jedynie w kwestii dotyczącej ilości potraw na stole. A to wszystko w entourage'u ciężkiego od samych ozdób iglaka (grunt, żeby był większy niż u sąsiada), coraz droższych prezentów i czasem dobiegających z drugiego pokoju kolęd. Jednak sednem jednej z dwóch największych chrześcijańskich celebracji jest Boże Dziecię, którego pierwszy płacz spowoduje, że ludzkość będzie mogła odetchnąć z ulgą w nadziei na swoje zbawienie.

Niestety inne obserwacje socjologiczne, jakie poczyniłem na przestrzeni kilku ostatnich dni, również nie napawają optymizmem - w czasie przedświątecznym, a w szczególnie w wigilię (pewnie na mocy przesądu, że 24 grudnia nawet zwierzęta mówią ludzkim głosem), pojawienie się gdziekolwiek w znakomitej większości przypadków wiązało się z dużą dozą życzliwości i bardzo przychylnego nastawienia. W tym roku pracowałem w ten dzień i niestety odniosłem wrażenie, że wyżej wspomniane czasy bezpowrotnie minęły.

Ale, ale! Nie spotkaliśmy na tej stronie, żeby nibym stetryczałe dziadki oddać się chorobliwie zaraźliwej w narodzie postawie zrzędzenia na wszystko! Co to, to nie! Przejdźmy teraz do konkretów czyli życzeń:

Drodzy Moi!

Tegoroczne święta miały dla mnie charakter rozpędzający, także zdecydowanie łatwiej popatrzeć mi na nie z konkretnej perspektywy niż delektować się każdą chwilą. Na tym też przecież polega ich urok - mimo że są obchodzone regularnie z zachowaniem tradycji pielęgnowanych z dziada pradziada - nigdy nie są identyczne. Dlatego chciałem przekazać dwie rzeczy:

1) Jakież to jest niezrozumiałe, że Wszechmogący, dla którego nie ma nic niemożliwego, dla nas stał się najmniejszą Kruszynką, po to by przeprowadzić nas przez ziemską przygodę do krainy wiecznego szczęścia. Pociągająca jest ta boska logika, która wywraca wszystko do góry nogami: nam jest bardzo łatwo wyobrazić sobie Boga jako Sędziwego i Okrutnego Starca, który od rana wieczora chodzi i wymierza sprawiedliwość, a Jego miłosierdzie wiążę się jedynie z przesunięciem w czasie kary. A tu się okazuje, że te projekcje nie mają nic wspólnego z prawdą, zwłaszcza kiedy Najsłodsze Dziecię po raz pierwszy rozkosznie przeciąga się w swoim prowizorycznym żłóbku. Ten niebiański psikus świadczy o odwiecznym pragnieniu Jezusa bycia blisko z każdym z nas, dlatego życzę Wam z całego serca, abyście absolutnie nie pozostawali bierni, tylko w odpowiedzi dali się porwać Prawdziwej Miłości.

2) Korzystając z okazji, iż za chwilę rozpoczyna się Nowy Rok to chciałbym Wam życzyć, abyście nie przekreślali swoich inicjatyw oraz pomysłów, jakie chcielibyście podjąć w nadchodzącym czasie. Nawet jeśli z początku są skazywane na porażkę albo jesteście przekonani, że będzie to Was bardzo dużo kosztowało, to nie poddawajcie się. Przecież, jak doskonale wiecie, całe nasze życiowe doświadczenie bierze się z drogi do, a nie z pokonania celu. Tym bardziej, że 2020 ma dodatkowy dzień na podjęcie jeszcze jednej próby. A wracając do naszego cyklu, dzisiaj maszyna wylosowała kolejny temat.

Piosenka, która sprawia, że jestem szczęśliwy

Mówiąc najogólniej, nie jestem zwolennikiem kolęd - nie przepadam za nimi - prawdopodobnie wynika to z faktu, że ciągle te same są śpiewane w zdecydowanie za długim okresie, poszerzanym przez wszelkiego rodzaje akcje marketingowe. Natomiast chciałem się dziś pożegnać z Wami pastorałką napisaną i zaśpiewaną przez wrocławskiego aktora - Pawła Domagałę zatytułowaną 25 grudnia.


Sam utwór pochodzi z drugiej płyty artysty i w swojej delikatności opowiada o tym, co najważniejsze. Kiedy już opada pył po politycznych wojnach przy stole, a my już nie jesteśmy w stanie przełknąć kolejnego kawałka ciasta, warto zanucić sobie pod nosem:

"Dziś możesz wziąć Boga na ręce
Ukołysać, utulić, zaśpiewać przed snem
A może wtedy On pomoże zrozumieć ci więcej
I pojmiesz choć na chwilę po co jesteś tu".

sobota, 14 grudnia 2019

8. Pamiętnik pełen nut

Od razu napiszę, że dziś mam taki faktyczny bigos w głowie (ewidentnie się święta zbliżają) więc zaproszę Was w podróż związaną z kolejną kartą pamiętnika - mam nadzieję, że zostaniecie ze mną, a jeśli nie dotrwacie, to przynajmniej sprawię, że szybciej zaśniecie.

Na początku zacznę od sytuacji, z którą zmierzyłem się niedawno w jednym z autobusów. Wracałem do domu i kiedy wsiadłem do pojazdu - nagle poczułem, że świat zwalnia. Niedaleko drzwi siedział najprawdopodobniej bezdomny, na co wskazywałby ubiór oraz filtrujący nozdrza zapach. Będę szczery: w pierwszej chwili byłem rozczarowany czy wręcz zły, że w takich warunkach przyjdzie mi spędzić kolejnych 5 minut życia, bo przecież jechałem AŻ dwa przystanki. Jak się można tak zapuścić; no skandal. A chwilę później przyszło otrzeźwienie i ogromne poczucie wstydu. Po pierwsze nie znam historii tego człowieka, a po drugie jestem sympatykiem inicjatywy zatytułowanej Zupa na plantach i doceniam trud oraz poświęcenie wszystkich pracujących przy niej wolontariuszy. To nie koniec historii ze środka komunikacji. Na przystanku razem ze mną wysiadła rodzina. Mama z jedną córką siadła z przodu, natomiast ojciec z drugą stał niedaleko mnie, współegzystując w tej specyficznej atmosferze. Gdy na chodniku cała familia znów się połączyła, byłem świadkiem takiego dialogu:
R1: Nawet nie wiesz, co przeżyliśmy..
R2: Co się stało?
R1: Jechaliśmy w takim smrodzie, bo jakiś menel wsiadł. Tak śmierdziało, że się nie dało wytrzymać. Jak można tak robić! Meneli się nie powinno wpuszczać.
Najsmutniejsze było w tym wszystkim, że obydwie córeczki nasłuchiwały. (Podobnie jak cały przystanek - pan okazał się być właścicielem donośnego głosu i podczas kolejnego naszego spotkania, tym razem w tramwaju, podburzał autorytet swojej małżonki w oczach dzieci.) Traktuję to jako kolejną lekcję, którą mam nadzieję wykorzystać, kiedy zdarzy mi się przycupnąć ze swoimi pociechami w krakowskiej komunikacji.

Ten wstęp też nie jest przypadkowy, bo dzisiaj zajmiemy się następującym tematem przygotowanym przez muzyczną maszynę:

Piosenka o alkoholu lub narkotykach

Pierwsze utwory, które przemknęły mi przed oczami to nieśmiertelny hit Dżemu - "Whisky" oraz "Andzia" Oddziału Zamkniętego, nie wspominając oczywiście o klasyku The Doors - "Alabama Song." Zdecydowanie najłatwiej byłoby polecić coś z polskiego rapu - naprawdę nie trzeba byłoby głęboko szukać. Natomiast dziś, skoro temat dotyka substancji powszechnie uznawanych za bardzo zdradliwe, to opowiem historię pewnej dziewczyny, której nagminne korzystanie z tychże zrujnowało życie.

Nasza bohaterka urodziła się w żydowskiej rodzinie (Przodkowie byli rosyjskimi oraz polskimi Żydami) w Southgate - północnej części Londynu. Jej ojciec, Mitchell zajmował się najpierw montażem paneli okiennych, a następnie został taksówkarzem, z kolei mama Janis była farmaceutką. Dziewczyna miała też starszego o cztery lata brata. To właśnie swoim korzeniom zawdzięcza zainteresowanie muzyką - jej babcia Cynthia była piosenkarką jazzową, a tata lubił śpiewać utwory Franka Sinatry. W przyszłości piosenkarka ratując się od kar w szkole z racji swojego trudnego charakteru śpiewała właśnie "Fly Me to the Moon". Na jej dalsze problemy w edukacji wpływ miał rozwód rodziców, który przeżyła w wieku 9 lat. Zamieszkała wtedy u swojej rodzicielki, a z ojcem widywała się w weekendy. Babcia zaproponowała zapisanie jej do szkoły teatralnej, gdzie przez cztery lata brała weekendowe lekcje śpiewu i stepowania. Rok później dziewczyna zakłada swoją pierwszą grupę Sweet'n'Sour, a wieku 14 wiosen tato kupuje jej gitarę, w związku z czym młoda Angielka zaczyna powoli komponować. W 2002r. podpisuje kontrakt zaczynając przygodę z muzyką od standardów jazzowych - zapewne było to konsekwencją faktu, że cała rodzina zasłuchiwała się w tym gatunku muzycznym. Jej debiutancki album zostaje wydany 20 października 2003 i nazywa się "Frank", a chwilę potem zacznie dostawać swoje pierwsze nagrody. Myślę, że już się domyślacie, że chodzi o Amy Jade Winehouse. Wybrałem singiel wydany 15 marca 2006 roku, promujący drugą i niestety ostatnią płytę wokalistki, zatytułowany "Rehab". Odniósł on duży sukces, przynosząc swojej autorce nagrodę Grammy.


Na pierwszym planie od razu słychać znak rozpoznawczy piosenkarki - głęboki i ekspresywny głos, fachowo nazywany kontraltem, najczęściej spotykany w soulu. Należy dodać też, że Amy tworzyła teksty oparte na własnych, bolesnych przeżyciach. Tak jak została obsypana morzem nagród, (w jednym roku dostała rekordową ilość Grammy trafiając do Księgi Guinessa) to z drugiej strony artystka niestety nie radziła sobie z codziennością, będąc uzależnioną od alkoholu i ciężkich narkotyków. Od połowy 2007 roku zdarzały się występy, gdzie nie potrafiła się skoncentrować na śpiewaniu, nie pamiętała tekstu czy czasem wręcz nie była w stanie ustać na nogach. Do tego nie miała szczęścia do swoich życiowych partnerów, a ten za którego wyszła, niestety nie pomagał jej w odejściu od używek najdelikatniej to ujmując.

Ten utwór, który dzisiaj pozostawiam, to opowieść o tym, jak artystka, mimo usilnych próśb swojego ojca, menadżera oraz wytwórni odmawia udania się na kurację odwykową. W kontekście późniejszych wydarzeń ten dramatyczny upór stał sączącą się trucizną, dzięki której zaczęła umierać.

Ostatni raz pojawiła się niezapowiedzianie w londyńskim klubie Roundhouse 20 lipca 2011 roku, gdzie występowała jej chrześnica śpiewająca, a wokalistka chciała jej dodać otuchy. Trzy dni później Amy Winehouse zmarła w swoim domu, a ostateczną przyczyną śmierci, jak orzekł zespół specjalistów, był wstrząs wywołany zatruciem alkoholowym po okresie abstynencji.

Na koniec warto przypomnieć, iż kompozytorka swoim sporym majątkiem często wspierała kilkadziesiąt organizacji charytatywnych czy konkretnych ludzi w walce z chorobami czy cierpieniem. Mimo, że o tym nie wspominała, to bardzo często wspierała działalność społeczną pokaźnymi sumami, a po jej odejściu rodzice założyli fundację nazwaną jej nazwiskiem, pomagającą młodym ludziom w walce z ich uzależnieniami. Zapamiętam jej charakterystyczny "ul na głowie", ciemny, soulowo-jazzujący głos i zbyt szybko zakończone życie w wieku 27 lat.

Nie chciałbym Was zostawiać w smutnym nastroju, dlatego na koniec pozostawiam zdjęcie, które zrobiłem w zeszłym tygodniu. Każdy zachód zwiastuje jakiś schyłek lub koniec - jednak w żaden sposób go nie przekreśla, a wręcz nadaje mu niezapomniane piękno, wobec którego trudno przejść obojętnie. Śpijcie dobrze i długo! :)

niedziela, 24 listopada 2019

7. Pamiętnik pełen nut

Zbierałem się do tego tekstu długo, nie chcąc pisać o pewnych rzeczach na gorąco tylko spróbować stanąć z boku i starać się spojrzeć obiektywnie na zaistniałą sytuację. (Taką też przyjąłem zasadę na blogu, żeby starać się nie pisać w emocjach - bo z reguły nic dobrego z tego nie wynika.) Asumptem do tego tekstu były ostatnie wybory, a katalizatorem codzienne obserwacje społeczne poczynione wśród napotykanych ludzi.

Niewątpliwie jesteśmy narodem o bogatej, a niestety długimi okresami bardzo dramatycznej historii. Od początku istnienia państwa ścieraliśmy się w bitwach z największymi wrogami w ramach prowadzenia polityki zagranicznej. Nie od dziś wiadomo, że najsprawniej jednoczy wspólny wróg, a w czasach słusznie minionych mieliśmy kilku odwiecznych rywali. Żeby nie sięgać zbyt głęboko, 123 lata życia pod batem zaborcy zakończonych I wojną światową, później piękny choć niesamowicie ulotny czas międzywojnia i najbardziej brutalny konflikt, w którym najpierw naszym śmiertelnym wrogiem były Niemcy, a potem Rosjanie. Nastał w Polsce komunizm, który skutecznie podzielił naród na kolaborujących z wrogiem oraz na tych, którzy nie chodzili z władzą pod rękę. Od kilku pokoleń jesteśmy wychowani w atmosferze podziału na naszych i "onych", o których wspominanie, (kimkolwiek by oni nie byli) nie mówiąc przebywaniu wśród nich, jest karane kpiną, wyszydzaniem i niczym nieuzasadnioną pogardą. W tę czarno - białą rzeczywistość świadomie weszła polityka oraz media, gdzie naród został podzielony na dwa główne obozy. Proces społecznej polaryzacji cały czas narastał umiejętnie podsycany przez krzykaczy z ul. Wiejskiej aż do tragicznej kumulacji w 2010r. Przyniosła ona oczyszczenie debaty politycznej ze szczucia oraz podłych insynuacji. Co prawda na bardzo krótko - ale sam fakt daje dużo do myślenia - skoro tak wielki dramat potrafił uciszyć tylko na jedną chwilę - to dosyć łatwo można dojść do wniosku, że brak opamiętania w tej zajadłości do przeciwników jest wszystkim (politykom) na rękę.

W momencie, kiedy w całym kraju panowała rozpacz z powodu katastrofy, wspomniany wyżej spokój okazał się być tylko ciszą przed burzą bowiem po raz kolejny, korzystając ze schematów działających jeszcze przed wylotem do Smoleńska, zostało napędzone z podwójna siłą koło zamachowe (dosłownie i w przenośni) dzielące naród na wyznawców partii dwu i trzyliterowej. To, co najbardziej przeraża, to fakt, w jak cyniczny oraz w pełni świadomy sposób ten rozłam został wykorzystany do skłócenia rodaków, ciągle manipulowanych medialnymi wiadomościami a przede wszystkim od lat nasłuchujących słów pełnych jadu oraz nienawiści. Dziś, kiedy rozmawia się (żartowałem, nie ma dysputy, jest tylko wzajemnie obrzucanie się obelgami) o polityce - nie ważne co dana osoba ma do powiedzenia, tylko na jaką partię głosuję, a jeśli deklaruje się jako niesympatyzująca z żadną, to z miejsca trzeba ją sklasyfikować i oczywiście osądzić. Chciałbym bardzo jasno podkreślić - nie piszę tutaj z myślą o konkretnym ugrupowaniu - chodzi mi o całość zjawiska. Doszliśmy do momentu, gdzie nie ma merytorycznej dyskusji o danym programie tylko w rodzinach czy wśród obcych skaczemy sobie do gardeł dokładnie utrwalając archetyp zaprezentowany przez prominentnych działaczy, którzy w zaciszu swoich wielopokojowych willi, licząc swoje kolejne zera w banku na Kajmanach, śmieją się z nas do rozpuku. Nie urodziłem się wczoraj, zdaję sobie sprawę, że losy naszego kraju są ogromnie ważne i temat rozpala mnóstwo emocji, tylko odnoszę wrażenie, że są one ukierunkowane, żeby pokazać za każdym razem swą wątpliwą wyższość, a nie nastawione na wspólne działanie, które choć w minimalnym stopniu może cokolwiek zmienić. Obawiam się, że karmieni językiem telewizyjnych delegatów jedynej słusznej idei, ostrzeliwani na każdym kroku nienawiścią wobec "tych drugich" doprowadzimy do sytuacji, gdzie tragedie zaczną zdarzać się coraz częściej, bo przecież mieliśmy już kilka przypadków w historii, żeby zobaczyć i zrozumieć jak cienka jest granica pomiędzy wypowiedzianymi słowami, a dokonanymi czynami. 
Nie apeluję, aby przestać rozmawiać o tym, które nazwisko wrzucić do wyborczej urny czy wręcz w ogóle ignorować temat (oby nie!); chodzi mi o to, aby przestać stygmatyzować drugiego człowieka na podstawie tego czy utożsamia się z dwoma czy z trzema literami, zwłaszcza że znani dziennikarze z przeróżnych stacji zgodnie podkreślają (a to się praktycznie nie zdarza), że najbardziej zajadli i zapalczywi polityczni adwersarze tuż po zakończeniu nagrania w telewizji ściskają sobie dłoń w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku normalnie rozmawiając, a nierzadko zapraszając się na kawę. Pytanie, czy my, jako naród chcemy w tej hucpie uczestniczyć i stać się marionetkami w rękach cynicznych lalkarzy?
Na potrzeby tego tekstu zrobiłem zdjęcie, na którym umieściłem symbole polskiej polityki na przełomie ostatnich dziesięciu lat. 

Może nie jest to World Press Photo, ale barwy ładne.
Na przedzie stoi brzoza wykorzystywana zarówno z lewej jak i prawej strony, żeby rozegrać swój interes w postaci sondażowych słupków, a w tle syndrom oblężonego bunkra czyli mentalność zatytułowana: "moja racja jest najmojsza", o czym informuje doskonały, bo ponadczasowy fragment "Dnia Świra"


Nie zamierzam nikomu mówić, jak ma żyć. Staram się tylko opisać proces sukcesywnie narastający  w naszym społeczeństwie i pokazać, jakie są/mogą być tego konsekwencje. Na koniec wracamy do naszego muzycznego cyklu więc zakomunikuję kolejną kategorię:

Piosenka do prowadzenia

Dziś było sporo o kierowaniu narodem, dlatego wszystko się pięknie złożyło. Wybrałem utwór Ocean Drive Duke'a Dumonta wydany w 2015r. Ta piosenka powoli płynie z głośników opowiadając historię pewnego związku porównując go właśnie do jazdy samochodem. A gdyby ktoś z was wybierał się teraz w podróż autem, to uważajcie na siebie, bo jest bardzo gęsta mgła. Zostawiam wam wspomniane dzieło i życzę spokojnej niedzieli ! 


sobota, 12 października 2019

6. Pamiętnik pełen nut

Jest sobota, co więcej za oknem roztacza się absolutnie niejesienna pogoda; aż się człowiek wyrywa do tego, żeby znaleźć jakiś las, park czy po prostu kawałek drzewa, żeby stanąć koło niego i powdychać odrobinę świeżego powietrza.. Troszkę się rozpędziłem, fantazja mnie poniosła, przecież mieszkam w Krakowie. Niemniej jednak głowa radośnie podryguje w myśl udania się na pole (nawiązanie do wcześniejszego zdania - cóż za moment spójności!), nogi również nie pozostają w bezruchu, dlatego w sukurs przychodzi mi nasza wspaniała maszyna losująca, w której pojawia się następująca kategoria muzyczna:

Piosenka, która sprawia, że masz ochotę potańczyć


Szczerze powiedziawszy, nie był to łatwy wybór, (w sumie jak w większości odcinków). Dylemat polegał na tym, iż jest sporo kawałków, które zrobiły ogromne kariery i pozostały jedynymi hitami danego wykonawcy. Dlatego uznałem, że najlepszym pomysłem będzie docenienie całej twórczości artysty, co nie zmienia faktu, że przedstawiony utwór spełnia wymogi kategorii, w której się znalazł. Został napisany na potrzeby ścieżki dźwiękowej filmu animowanego pt.: "Trolle", wydany w formie singla 6 maja 2016r. szybko zdobył szczyt listy przebojów w ponad 19 krajach, a jego premiera odbyła się osiem dni później podczas 61. Konkursu Piosenki Eurowizji, organizowanego w Sztokholmie. Dzieło zostało napisane, skomponowane i wyprodukowane przez Justina Randalla Timberlake'a - wokalisty, tancerza, aktora oraz producenta muzycznego. Nasz bohater rozpoczął swoją przygodę muzyczną w Klubie Myszki Miki, a później ze znajomymi tam poznanymi założył zespół o nazwie *NSYNC. Co ciekawe boysband pojawił się również w Polsce na czterech koncertach w 1997r. Po siedmiu latach wspólnego grania Justin rozpoczyna pracę nad swoim pierwszym solowym krążkiem, który szybko zapełniają hity zdobywające serca fanów z całego świata. Złośliwi twierdzą, że skrzydła mógł rozwinąć dopiero po zakończeniu związku z niejaką Britney Spears, być może jest w tym ziarnko prawdy, o czym świadczyłaby nagroda Grammy za utwór Cry me a river poświęcony swojej byłej partnerce, a zarazem finalizujący związany z nią rozdział swojego życia. A skoro o laurach już mowa, to Amerykanin jest w posiadaniu sześciu nagród Grammy oraz czterech Emmy. Muzyk nie zamyka się jedynie na swoją branżę - próbował swoich sił w aktorstwie, dubbingu oraz zakładał wraz z przyjaciółmi własną linię odzieżową, a później restaurację o nazwie Southern Hospitality. 

To co wyróżnia propozycje muzyczne Timberlake'a to przede wszystkim niezwykle rytmiczne numery, które są okraszone doskonałą taneczną choreografią - na koncertach artysta porywa swoich widzów swoją kreatywnością, organizacją przestrzeni swojego widowiska, a także dopracowaniem wszelkim detali. Jeśli ktoś chce zobaczyć próbkę możliwości wykonawcy w  największych jego przebojach to zapraszam na występ przygotowany na finał Super Bowl w 2018 roku - absolutna perełka zwieńczona wspomnianą wyżej piosenką. Poniżej pozostawiam odnośnik.


Sam taniec, właściwie tuż po muzyce to jedna z moich nieodwzajemnionych miłości. Pamiętam, jak kilka lat temu na pierwszych zajęciach, gdzie wraz z pozostałymi uczestnikami kursu stawialiśmy dosłownie pierwsze kroki w nowej dyscyplinie, każdy z nas podskórnie wyobrażał sobie, że życie napisze mu scenariusz rodem z amerykańskiego filmu "Zatańcz ze mną". W oczekiwaniu na swoją Jennifer Lopez, odliczaliśmy po cichu dni do turnieju finalizującego nasze wysiłki. Niestety, jak to z reguły bywa, parkiet szybko i bardzo brutalnie zweryfikował nasze marzenia. W trakcie ćwiczenia jednego z najprostszych tańców usłyszałem od partnerki kluczowe, sondujące moje możliwości pytanie: "ale ty słyszysz muzykę?" (...)

Zamknąłem się w sobie, przemyślałem wszystko i doszedłem do wniosku, że osoba, która tak sformułowała swoje wątpliwości dotyczące mojej znajomości rytmicznego pląsania, działała na zasadzie króla Midasa - tylko, że zamiast zamieniać w złoto, zamieniała w drewno. O ile kruszec zawsze można sprzedać, o tyle sami wiecie, co sobie można zrobić z kilku desek. A tak poważnie, dziś już nie boję się stać obok zapałek, bo jestem zajęty. (Ach, gdyby taniec był tak prosty jak gra słów..) Właściwie kluczem do wszystkiego są definicje, jako człowiek operujący słowem wiem o tym doskonale, zatem jeśli taniec definiujemy jako wyrażenie swoich emocji za pomocą własnego ciała w sekwencji dynamicznej - to mogę powiedzieć, że jestem graczem. Natomiast, gdyby spojrzeć na omawiany wyraz z perspektywy rytmicznego poruszania się oraz prowadzenia partnerki w takt zasłyszanej muzyki - wtedy przyjmuję strategię z czasów wywiadówki i przypominam prastarą życiową prawdę, że w życiu nie można mieć wszystkiego naraz.

Nieuchronnie zbliża się czas, kiedy trzeba zacząć podrygiwać, tyle że z odkurzaczem. Jak tylko możecie, to korzystajcie przede wszystkim z pogody, a nastepnie z bloga zostawiając po sobie ślad!

sobota, 5 października 2019

5. Pamiętnik pełen nut

Znów zawitała do nas królowa paradoksu. Na jej widok liście tańczą między nogami mieniąc się tak różnymi barwami od brudnego zielonego poprzez musztardę, rdzę kończąc na zeschniętym brązowym. A z drugiej strony niech pierwszy rzuci kamień ten, kto w trakcie jesiennego popołudnia nie doznał przygnębienia, melancholii czy wręcz wszechogarniającego marazmu. Szczerze mówiąc nie przepadam za zimą, dlatego na poprzedzającą porę roku staram się patrzeć przez ostatnich promyków słońca oraz pozytywnych wspomnień, bo to czas, kiedy na świat przychodzili wielcy ludzie, co mogę udokumentować przynajmniej jednym przykładem.

Dzisiaj muzyczny wehikuł wylosował kategorię, której nie polubią Wasi sąsiedzi, a na pewno nie będzie ona sposobem na załagodzenie sytuacji z konfliktowym współlokatorem. Wyszedłem z założenia, żeby nie szukać najbardziej oczywistych rozwiązań, dlatego wybrałem jeden z hitów zespołu Luxtorpeda o tytule: "Autystyczny", pochodzący z pierwszej płyty tego zespołu, nagrany w 2011 roku.

Piosenka, która powinna być głośno włączona


Rockowy band powstał z inicjatywy Roberta Friedricha - muzyka, autora tekstów, realizatora dźwięku oraz producenta muzycznego. Popularny "Litza" miał bardzo bogatą oraz niezwykle różnorodną przeszłość poczynając od bycia gitarzystą w Acid Drinkers, przez udzielanie się w kapelach m.in.: Flapjack, Creation of Death (był założycielem) oraz Kazik na Żywo. W między czasie pojawiła przerwa trwająca około roku, ze względu na dwukrotną operację serca. Z okazji pielgrzymki Jana Pawła II do Polski w 1999r. Friedrich skomponował piosenkę Tato, którą zaśpiewały jego dzieci oraz potomkowie zaprzyjaźnionych muzyków, co później zapoczątkowało znaną prawie wszystkim Arkę Noego. Po swoim nawróceniu, artysta nie boi się mówić o swojej wierze publicznie, czego owocem są dwie książki, które powstały na kanwie rekolekcji współprowadzonych razem z o. Adamem Szustakiem OP. To co charakteryzuję Litzę, to fakt bycia absolutnie kapitalnym gitarzystą; wszelkie zaproponowane numery cechuje rockowy pazur, doskonałe zgranie perkusji wraz gitarami elektrycznymi oraz teksty, które dają do myślenia.

Zagłębiając się w słowa przytoczonego wyżej utworu, zastanawiam się nad tym, jak z biegiem lat człowiek pokrywa się skorupą, wynikającą np.: z wcześniejszych zranień, czy brakiem zainteresowania najbliższych osób. Dopóki jesteśmy w stanie to kontrolować, to jeszcze pół biedy, natomiast bazując na obserwacji siebie i innych dochodzę do wniosku, że przychodzi taki dzień, kiedy próbujemy przegonić wszystkie cerbery strzegące naszego wnętrza chcąc się w jakiś sposób uzewnętrznić i nagle się okazuje, że postawieni strażnicy nie zamierzają kończyć warty, a wywabić ich nie sposób. I tak sobie myślę, że nie każdy współtowarzysz życia będzie miał na tyle siły, żeby próbować się przebić przez ten mur chiński. Wyziera ze mnie jakaś jesienna posępność, w takim razie przypomnę, że jeden z największych poetów rzymskich, żyjący chwilę przed i trochę w naszej erze - Owidiusz napisał, że: "Kropla drąży skałę nie siłą, lecz ciągłym spadaniem", zatem nie ma się co poddawać, przecież mamy czas.. :)

"Krzyczysz, że chowam się przed tobą i jestem skryty
Lub chcąc być blisko ze mną solidarnie milczysz
Kochając i się złoszcząc znosisz to cierpliwie
Ja też cię bardzo kocham, tylko trochę autystycznie"

Od parunastu dni chodzi za mną temat, który w pewien sposób nie daje mi spokoju. Oczywiście znam odpowiedzi na te wątpliwości, a że nie żyjemy w świecie idealnym, to trudno te obie rzeczywistości połączyć, aczkolwiek tak sobie wyobrażam, puszczając wodze swojej fantazji, co by było, gdyby zetknąć popkulturę z katolicyzmem. Czy te dwa światy potrafiłyby ze sobą współgrać? Pretekstem do tej refleksji stał się obrazek, który mnie poruszył, bo jest absolutnie piękny w swojej prostocie i rzekłbym, że w pewien sposób naturalnie objaśniający świat. Jest on na tyle wymowny, że nie trzeba go komentować.

sobota, 7 września 2019

4. Pamiętnik pełen nut

Jestem pod ogromnym wrażeniem występu naszych koszykarzy, którzy wczoraj pokonali faworyzowaną Rosję 79-74 podczas drugiej rundy Mistrzostw Świata w Chinach! Zawodnicy pokazali niezwykłą wolę walki i charakter, dzięki którym udowodnili, że zasługują aby znaleźć się w gronie ośmiu najlepszych zespołów globu. Nie chciałbym się rozpisywać się o przebiegu tej rywalizacji, bo jedyne co mnie łączy z tą dyscypliną to fakt wykonywania kroków, niemniej jednak historyczny sukces (zwłaszcza nad tym przeciwnikiem!) sprawia, że wczorajszy dzień właściwie lepiej nie mógł się rozpocząć.Niestety, w życiu nie zawsze jest tak kolorowo, o czym świadczy wynik losowania naszej muzycznej maszyny - dziś zajmiemy się następującym tematem:

Piosenka, która przypomina kogoś, o kim chciałbym zapomnieć

Zrobiło się mało przyjemnie, chociaż jak się tak zacząłem zastanawiać, to wcale nie ma dużo takich muzycznych kawałków, co mnie bardzo cieszy. Oczywiście, nie będziemy tu dyskutować o personaliach tylko od razu przejdziemy do sedna:


Ten tajemniczy Dynoro to Litwin,  Edvinas Pechovskis, który 25 grudnia skończy 20 lat. Z zawodu jest DJ-em i producentem, a singiel reprezentujący gatunek future house pojawił się 8 czerwca 2018 roku. Jest to remix kawałków "In My Mind” Ivana Gougha i Feenixpawla, który również czerpie z motywu przewodniego „L’amour toujours” Gigi D'Agostino. W Polsce utwór zyskał ogromny sukces (diamentowa płyta) pojawiając się niezwykle często w najbardziej popularnych stacjach radiowych. Co prawda, w muzyce elektronicznej tekst nie odgrywa znaczącej roli i tutaj mamy tego doskonały przykład, ponieważ słowa cały czas się powtarzają. Dlatego stwierdziłem, że zasugeruję się następującym fragmentem: "The dreams we have, the love we share, This is what we're waiting for.." i dotknę tak ulotnej części naszego ziemskiego bytowania jaką są marzenia.

Jest takie powiedzenie: "Powiedz mi o swoich marzeniach, a powiem Ci kim jesteś" (możliwe, że to przed chwilą wymyśliłem, ale dobrze brzmi, to zostawię). Samo opowiadanie o nich bywa dla mnie krępujące i bardzo intymne, natomiast po głębszej analizie dostrzegam w wyżej wymienionej sentencji mądrość, o którą warto walczyć. Na przestrzeni lat łatwo zauważyć jak nam się te pragnienia zmieniają, co z reguły świadczy o naszym dojrzewaniu. Pamiętam, jak jeszcze będąc dzieckiem większość sprowadzała się do posiadania ogromnego bogactwa, luksusowej willi i przede wszystkim najnowocześniejszej wersji sportowego samochodu wyprodukowanego we Włoszech. Chwilę później zostałem zaszczepiony zatrutą strzałą miłości do okrągłego kawałka skóry, gdzie ustawicznie wprowadzanie jej w ruch doprowadzało mnie do stanów wręcz ekstatycznej radości i właściwie nic więcej nie było mi potrzebne do szczęścia. Z perspektywy czasu, najpiękniejszy w tym wszystkim jest moment, w którym zaczynasz budować swój świat już nie w pojedynkę, ale na poważnie, mając drugą osobę u boku, gdzie z jednej strony marzenia czasem trzeba przewartościować ale z drugiej dostajesz skrzydeł bo wiesz, że czując takie wsparcie, łatwiej ruszyć kulę ziemską.

W alternatywnym świecie coachingu to zagadnienie jest poruszane z każdej możliwej strony. Jedni mówią o tym, żeby nie nazywać ich marzeniami tylko planami do zrealizowania, dodając do tego konieczność otoczenia się pozytywną energią, inni będą wspominać o kolejnych stopniach do pokonania nie zapominając o nieśmiertelnym wyjściu ze strefy komfortu. A ja bazując na własnym doświadczeniu mogę powiedzieć, że dla mnie najważniejsza jest odwaga rozumiana w dwóch aspektach. Po pierwsze jako śmiałe wypuszczenie z rąk lejców swojej wyobraźni i uwolnienie pokładów kreatywności poprzez podróż w głąb siebie, a następnie zdefiniowanie tego, o czym tak naprawdę marzy moje serce. Natomiast w drugim wymiarze jako niegasnąca siła do podjęcia tego, czego pragnę. Zdaję sobie sprawę jak to pięknie (mam nadzieję!) wygląda na papierze, ale nawet najprostsze fantazje się nie zrealizują jeżeli nie zostaną nałożone te dwa filtry. (Omijam tutaj jeszcze jeden wyznacznik, czy to, co chciałbym uczynić jest dobre dla innych, albo przynajmniej dla mnie - jest on oczywisty). Zwłaszcza, że im bardziej wartościowe jest to, do czego dążę tym bardziej brutalne będzie zderzenie z rzeczywistością - dlatego tak ważne jest uzbrojenie się w paliwo na drugą drogę - oby do sukcesu!

Chciałbym móc za kilkanaście lat znów napisać taki tekst, żeby rozliczyć się z tymi marzeniami, które teraz chodzą mi po głowie, a wam życzę nie ustawania w realizowaniu swoich największych ale też najskrytszych pragnień.

wtorek, 3 września 2019

3. Pamiętnik pełen nut

Jest coś niezwykle urokliwego w starym, zakurzonym i już nieco wyblakłym pamiętniku, znalezionym na strychu, gdzieś pomiędzy notatkami jeszcze z okresu studenckiego. Z jednej strony wychodzi się z założenia, że przecież nie patrzy się w przeszłość, a z drugiej ta nie dająca spokoju, zżerająca ciekawość nie pozwala pozostawić kilkunastu zapisanych stron owioniętych tajemnicami z czasów, kiedy największą pogardą było nie wpisanie się do pele-mele.

Myślami ciągle wracam do wydarzeń sprzed kilkunastu dni, które rozegrały się na jednej z najbardziej znanych polskich gór. Tak jak zawsze, ogromna tragedia niestety obnażyła te wszystkie nieprzemyślane decyzje, oraz łatwe do przewidzenia błędy nagminnie powtarzane na szlakach turystycznych w całej Polsce. Nie zamierzam nikogo oceniać ani moralizować, natomiast przyglądam się temu ze swojej perspektywy i chciałbym wyciągnąć wnioski z tej dramatycznej lekcji, jaką przyniosło nam życie.

Nie chcę  ocierać się o patos dlatego napiszę, iż faktem (oczywiście autentycznym, zgodnie z najnowszym, obowiązującym kanonem stylistycznym języka polskiego) jest, że droga wiodąca na Giewont przyciąga całe mnóstwo (lub jak wolą zachodni sąsiedzi - rzeszę) turystów; od bobasów ledwo od piersi odciągniętych po całkiem nieźle radzących sobie seniorów. Okazuje się, że najbardziej ekscytujące Polaków punkty G to Giewont i Gubałówka. (Wskazówka dla panów: jak to mawiają rdzenni mieszkańcy: "sie ceper tyle nasuko, a syćko pod nosem mo). Ta para niezmiennie pociąga Polaków, o czym świadczą niezmierzone ilości dutków pozostawiane w kieszeniach pogwizdujących z zachwytu górali. Oczywiście, cieszy tak ogromne zainteresowanie wspinaczką, natomiast jak to zawsze mawia były trener polskich piłkarzy Jerzy Engel: "jest szalenie ważnym aby.." dobrze się do niej przygotować.

I tutaj właściwie mógłbym przytoczyć miliony przykładów, myślę, że każdy kto choć raz był na jakimkolwiek szlaku prowadzącym na nieco większy pagórek wie o czym piszę. Wspomnę tylko o jednym, który niestety jest prawdziwy, ale idealnie pokazuje to, co chcę przekazać. Pewien mężczyzna wchodził razem z dzieckiem na jedną z najwyższych gór w naszym kraju ubrany w sandały. Niezrażony spojrzeniami mijających go ludzi doszedł na sam szczyt, na którym jakiś przechodzień zagaił go następującymi słowami:
- Wie pan co, proszę się nie denerwować, mam do pana tylko jedno pytanie, proszę zaspokoić moją ciekawość, dlaczego wybrał się w sandałach w towarzystwie dziecka?
Na co bohater historii odpowiedział rezolutnie:
- Ponieważ kupiłem je na dziale górskim..

Nie uważam się za wszystkowiedzącego w kwestiach alpinistyki, aczkolwiek akurat owianą legendą o Śpiącym Rycerzu górę (swoją drogą to musi być mit, bo przecież tyle ludzi tam się wspina, że Wojownik już by się dawno obudził) udało mi się jakiś czas temu zdobyć i tak naprawdę dopiero ostatnio doceniłem skalę trudności tej wyprawy. Moje obserwacje poczynione w trakcie marszu w pełni potwierdzają, to o czym opowiadali ratownicy tuż po zakończonej akcji - zaczyna dominować niezwykle niebezpieczny trend definiowany przeze mnie coraz większym brakiem profesjonalnego podejścia jednocześnie z narastającym zabieraniem różnego rodzaju gadżetów technologicznych, które w sytuacjach kryzysowych nie pomagają, a bardzo często stają niepotrzebnym ciężarem.

Płynnie przechodząc do wniosków, chyba ciągle zapominamy o tym, że człowiek nadal nie posiada umiejętności poskromienia żywiołów (chyba, że jest Bogiem albo Kapitanem Planetą - kiedyś to były bajki..) i w starciu z burzą stoi na straconej, a właściwie spalonej pozycji. Z drugiej strony, górskie zmiany pogodowe są nomen omen błyskawiczne, o czym akurat sam boleśnie się przekonałem. Kiedy wspinałem się aby stanąć tuż przy metalowym krzyżu, aura zapowiadała się doskonale, jednak na samym szczycie przywitała mnie ogromna ulewa połączona z gradem. Na szczęście miałem swojego prywatnego anioła stróża w postaci Niewiasty, która zadbała o to, żebym przeszedł niczym najzwinniejsza kozica po wszelkich, niebezpiecznych wertepach. Muszę się również przyznać, że też nie ustrzegłem się błędu ponieważ wziąłem na wyprawę pelerynę, której wcześniej nie sprawdziłem, co poskutkowało tym, że kiedy ją włożyłem, to dużo trudniej mi było postawić kolejny krok, już nie wspominając o mocno ograniczonej widoczności. Ta sytuacja wydarzyła się na samym wierzchołku więc nie ryzykując, zdarłem ją z siebie. Mimo że scena miała w sobie duży potencjał erotyczny z racji materiału rzecz jasna, to w tamtej chwili jedynie czułem, że zdecydowanie opuszczam strefę swojego komfortu.

To co jest najistotniejsze, to żeby zawsze mieć z tyłu głowy, że każde wyjście w góry może być naszym ostatnim, jeśli się do niego nieodpowiednio przygotujemy. Zdaję sobie sprawę, jaki to jest ogromny truizm, natomiast jak widać na załączonym obrazku chyba ciągle do nas to nie dociera. Ogromnie współczuje rodzinom ofiar oraz wszystkim pokrzywdzonym w tej tragedii, licząc, że to już ostatnia, której efektem będzie zdrowy rozsądek i roztropność w podejmowaniu decyzji o wyprawie w góry.

Tym razem na koniec zajrzymy sobie do naszego kącika muzycznego, gdzie został wylosowany następujący temat:

Piosenka, która przypomina Ci wakacje

Stwierdziłem, że gdybym dotknął obecnego lata, byłoby to zbyt oczywiste, w związku z czym cofnąłem się do 2011 roku i do pierwszego singla z albumu Wild Ones - "Good Feeling" (wydany 29.08.2011r.) wykonywanego przez rapera o pseudonimie Flo Rida. Tramar Dillard, bo tak naprawdę się nazywa, za dwa tygodnie będzie obchodził swoje 40. urodziny. Zaczynał śpiewać ze swoimi siostrami w lokalnej grupie gospel, patrząc przez pryzmat aktualnych teledysków, dużo się u niego pozmieniało :) 


W tle utworu słychać akustyczną oprawę z singla "Levels" Avicii'ego oraz fragment "Something’s Got a Hold on Me" Etty James. W moim odczuciu całość została wyprodukowana (Dr Luke i Avicii), aby opanować każdy taneczny parkiet i z tej roli wywiązała się całkiem nieźle. Próbowałem zrozumieć myśl przewodnią zaprezentowaną w wyżej podanym tekście, ale odpowiedział mi sam zainteresowany: "No trick plays, I'm Bill Gates, Take a genius to understand me".

W ogóle to strasznie długo mnie na blogu nie było, mam nadzieję, że to ostatnia taka długa przerwa. Zostawiam Was z przyszłym jubilatem w głośnikach i życzę dnia pełnego dobrych wiadomości!

piątek, 22 marca 2019

2. Pamiętnik pełen nut

Jedliście kiedyś słodkie kiwi? Tak się ostatnio nad tym zastanawiałem, bo po raz kolejny liczyłem na słodką przyjemność, a skończyło się jedynie na dosyć wymownym grymasie. Podobnie jak ze wczorajszym meczem ale akurat w tym przypadku najważniejsze są zdobyte trzy punkty, a te będą zapisane na konto naszej reprezentacji. W międzyczasie rozpoczęła się jedna z najpiękniejszych pór roku - wiosna. Uwielbiam ten moment, kiedy po zimie wszystko powolutku zaczyna budzić się do życia: drzewa czy kwiaty zaczynają wypuszczać nieśmiało swoje pąki, ptaki coraz głośniej pośpiewują, a słońce coraz śmielej ogrzewa swoimi promieniami. Od razu się człowiekowi robi tak cieplej na sercu. Dzisiejszy wpis zostanie poświęcony następującemu tematowi:

Piosenka z liczbą w tytule

Właściwie tutaj dopiero zaczęły się schody, bo miałem w głowie kilka przeróżnych pomysłów i naprawdę trudno było mi się zdecydować ale ostatecznie dokonałem najmniej oczywistego wyboru. Zapraszam do posłuchania "Born in 58", jej autorem jest Bruce Dickinson.


Samego twórcy nie trzeba przedstawiać, gdyby jednak ktoś miał wątpliwości to jest frontman zespołu Iron Maiden - jednego z najbardziej popularnych reprezentantów gatunku heavy metal. Utwór pochodzi z pierwszej solowej płyty wokalisty - "Tattooed Millionaire", która nie odniosła zbyt dużego sukcesu. A wydaje mi się, że sama piosenka też jest niedoceniana. Jej tekst jest impresją opowiadającą o końcówce lat pięćdziesiątych (jak łatwo się domyślić, Bruce urodził się w 1958 roku) oraz o tym, że o najważniejsze w życiu wartości trzeba walczyć. Jeśli akurat my tego nie robimy, to zapewne w innej części świata ktoś inny przelewa za nie swoją krew. Może warstwa muzyczna nie jest porywająca, aczkolwiek mam do tej piosenki sentyment, zwłaszcza że jest tylko rok ode mnie młodsza..

Chciałem jeszcze napisać parę słów o samym muzyku. Jego mama zaszła w ciążę, kiedy była nastolatką, w związku z czym chciała popełnić aborcję, która na szczęście się nie powiodła. Paul Bruce (od samego początku wszyscy zwracali się do niego drugim imieniem) przekuł ten traumatyczny moment w sztukę o czym świadczy jego płyta "Accident of Birth". Młodziutkiego chłopaka wychował dziadek. Z perspektywy jego kariery dosyć łatwo można wywnioskować, że jest  człowiekiem bardzo ułożonym i zdyscyplinowanym. Imponująca jest jego wszechstronność; w latach dziewięćdziesiątych oddał się swojej kolejnej pasji - nauce pilotażu i wolnych chwilach pracuje jako etatowy pilot samolotów pasażerskich Boeing 757 w brytyjskich liniach lotniczych. Będąc kapitanem powietrznej maszyny wylądował w podkrakowskich Balicach 24 grudnia 2007 roku. Od siedmiu lat jest współzałożycielem i właścicielem firmy zajmującej się serwisowaniem samolotów pasażerskich. Wokalista napisał trzy książki oraz scenariusz do filmu Chemical Wedding w reżyserii Juliana Doyle'a, w którym pojawił się epizodycznie, oprócz tego był prezenterem radiowym oraz prelegentem na spotkaniach biznesowych. A na co dzień jest mężem i ojcem trójki dzieci.

Celowo pominąłem całą działalność związana z Iron Maiden, gdyż podejrzewam, że ta część z życia artysty jest najbardziej znana. Lubiłem tej kapeli słuchać i mam też tam parę kawałków, do których co jakiś czas lubię wracać. Co by nie powiedzieć o samym Dickinsonie - gość sprawdził się na kilku delikatnie mówiąc różniących się od siebie płaszczyznach, zatem niech on będzie zachętą do bardziej kreatywnego spędzania czasu w nadchodzący weekend niż zwykle!

P.S. Miłośników Iron Maiden oraz wszystkich czytelników zapraszam do lajkowania! :)

wtorek, 19 marca 2019

1. Pamiętnik pełen nut

Chciałem wszystkich bardzo serdecznie przywitać w nowej serii, która zagości na łamach mojego bloga. Będzie to podróż po muzycznym świecie wypełniona różnymi rodzajami utworów bliskich mojemu sercu. I to będzie wątek scalający cały cykl, natomiast pojawią się również inne interesujące zagadnienia. Jedno mogę obiecać z góry - odpoczywamy od piłki nożnej - mimo że już w czwartek ruszają kolejne eliminacje do Mistrzostw Europy w 2020 roku.
Muzyka to jedna z moich największych niestety nieodwzajemnionych miłości. U mnie słuch jest wybiórczy jak u przeciętnego reprezentanta (bez względu na płeć) małżeństwa z długoletnim stażem. W związku z czym, co do mnie dotrze to śpiewam, a całą resztę improwizuję, bo najgorsza ze wszystkiego jest rutyna. Zdolność ta dyskwalifikuje mnie do śpiewania w chórze, na szczęście wymyślono prysznic, gdzie oprócz podstawowej funkcjonalności służy on głównie do wokalnych popisów. Ci, którzy tego nie robili, niech pierwsi rzucą kamień. W ogóle polska nazwa tego urządzenia pochodzi od Vincenza Priessnitza, żyjącego w pierwszej połowie XIX wieku. Mimo że był analfabetą, zajmował się medycyną niekonwencjonalną i naturalną, a konkretniej wdrażał metody hydroterapii. Stworzył własny dom kuracyjny, gdzie aplikował swoim pacjentom terapie wodne. Pozostawił po sobie duży majątek, a za swoją działalność został odznaczony złotym medalem zasługi. Był samoukiem, a jego zakład na terenie obecnych Czech istnieje do dzisiaj. Wróćmy jednak do głównego tematu. Serię rozpocznie następujący odcinek:

Piosenka z kolorem w tytule

Miałem tutaj duży dylemat, bo cały czas myślałem o bardzo znanym Purple rain autorstwa Prince'a ale ostatecznie stwierdziłem, że to dosyć oczywisty wybór. Dlatego dzisiaj będzie utwór Wojciecha Młynarskiego: "Jeszcze w zielone gramy" w wykonaniu Darii Zawiałow.


Zachwycił mnie absolutnie tekst, co jest zjawiskiem dosyć oczywistym patrząc na to, kto jest jego autorem. Jak przyjemnie jest posłuchać o nadziei, jednej z najważniejszych atrybutów, która nie pozwala nam się poddać, złożyć zabawek czy po prostu upaść i już się nie podnieść. Bo przecież to nie jest tak, że nasze życie to jedna wielka gra komputerowa, gdzie nosimy w plecaku flakonik z nadzieją i zapewne kiedyś się on skończy, a w żaden sposób nie da się go już naładować. (Chyba, że Cię zabiją i grasz od początku, ale naprawdę tak nie ma). Tak w ogóle odnoszę wrażenie, że strasznie często nadzieję przekuwamy na broń, tyle że sami się nią później próbujemy skrzywdzić, zamiast potraktować ją jako oręż w walce z przeciwnościami losu. Miałbym takie ciche życzenie, aby każdy, codziennie rano wstając z łóżka, najlepiej od razu po kąpieli nacierał się zielonym kremem - nadzieją, który sprawi, że trudne nas nie przytłoczy, skomplikowane nas nie poróżni, ciężkie nas nie przygniecie, a upokarzające nas nie złamie. 

Nikt tak nie pisał jak Pan Wojciech. Mistrz doboru słów, zgrabności tekstu, poczucia humoru oraz niezwykle trafny obserwator otaczającej nas rzeczywistości. Mam do niego ogromny sentyment, bo kiedy jeszcze miałem inny pomysł na siebie i koniecznie chciałem zdawać do szkoły teatralnej, to znajomy, który sprawdzał moje możliwości muzyczne poradził mi, żebym przygotował coś z repertuaru właśnie Młynarskiego, jeśli nie czuje się mocny w śpiewaniu, gdyż nie jest on wokalnie bardzo wymagający. A do pani Darii trafiłem poprzez innego artystę ale o nim innym razem. Faktem jest, że swoim wykonaniem dała tej piosence nowe życie, słychać, że wie o czym śpiewa, a sens rezonuje bardziej niż w oryginalnym wykonaniu.

Na koniec pozostawiam parę linijek z dedykacją na dziś, jutro czy przede wszystkim na całe życie:

"Więc nie martwmy się, bo w końcu
Nie nam jednym się nie klei
Ważne, by choć raz w miesiącu mieć dyktando u nadziei
Żeby w serca kajeciku po literkach zanotować
I powtarzać sobie cicho takie prościuteńkie słowa

Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze się spełnią nasze, piękne dni, marzenia, plany
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją"

P.S. Fanów artystów, których wspomniałem oraz moich czytelników zapraszam do pozostawienia kciuka w górę bądź komentarza. Dobrego wieczoru! ;) 

niedziela, 17 marca 2019

Iskry - odc. 10. Abraham.

Cóż za przepiękna niedziela nam się wydarzyła! Aż żal z niej nie skorzystać poprzez pójście na spacer, piknik czy wycieczkę. Dla tych, którzy dzisiaj później startują będzie mała niespodzianka - kolejny post. Pamiętacie jeszcze serię Iskry? Był to pierwszy cykl rozpoczynający tego bloga. Jakiś czas temu zorientowałem się, że zapowiadałem dziesięć odcinków, a gdzieś ten ostatni się zagubił, w związku z czym teraz chcę nadrobić zaległości.

Zależało mi na tym, żeby spiąć tę serię klamrą. Pojawiło się w niej kilka wątków motywujących do zmiany, do pójścia dalej i zaprzestania oglądania się za siebie. W moim życiu to naprawdę zafunkcjonowało ponieważ od pierwszego tekstu do teraz zmieniło się prawie wszystko. Z perspektywy czasu stwierdzam, że wszelkie nowości przyniosły wiele radosnych i wspaniałych momentów, a to co się jeszcze dokonuje - ufam, że w niedalekiej przyszłości zaprocentuje!

Mam nadzieję, że Wam też udało się w tym okresie zrealizować kilka nie dających spokoju planów i zachwycić się paroma odkryciami, o których wcześniej nie zdawaliście sobie sprawy. Dzisiaj będzie ostatnia historia i przekaz dla wszystkich, którzy próbowali coś zmienić, ale zawsze coś stało na przeszkodzie. Na początek będzie historia oparta na faktach:

Inspirujące było dla mnie prześledzenie niepowodzeń, jakich doświadczył pewien młody człowiek. Kandydował w wyborach do władz lokalnych w Illinois i doznał sromotnej porażki. Potem założył własną firmę. Zbankrutował i przez siedemnaście lat musiał spłacać długi zaciągnięte przez nieodpowiedzialnego wspólnika. Zakochał się w pięknej, młodej dziewczynie, zaręczył się z nią; wkrótce potem ona zmarła. Powrócił do polityki i kandydował tym razem do Kongresu, ale znów przegrał. Następnie próbował dostać się do pracy w United States Land Office, nie udało mu się. Kandydował do Senatu Stanów Zjednoczonych - znów przegrał. Dwa lata później został zwyciężony przez Douglasa. Klęska po klęsce, niepowodzenie po niepowodzeniu. Nie rezygnował jednak i ciągle próbował. Przeszedł do historii. Być może słyszeliście o nim. Nazywał się Abraham Lincoln.

Tak sobie myślę, że chyba najgorszą rzeczą, jaką można zrobić to nawet nie poddać się, a zrazić się po przegranej walce. Bo jeśli zrezygnujesz to jest duże prawdopodobieństwo, że ktoś znajdzie jakiś bodziec, który sprawi, że znów staniesz w szranki. A jeśli się faktycznie zrazisz, to ciężko cokolwiek z tym dalej zrobić, bo cokolwiek by nie zaproponować - wtedy z reguły nastawienie jest negatywne. Z racji tego, że w powietrzu czuć coraz bardziej wiosnę, pamiętajmy z tyłu głowy o tych wojownikach, którzy mimo kłód rzucanych pod nogi oraz wszelkiego rodzaju przeciwieństw, parli do przodu, konsekwentnie realizując to, co sobie założyli. Nie bójmy się być jak oni! Aż przyjdzie kiedyś taka niedziela, gdzie przy śpiewie ptaków usiądzie sobie człowiek z ukochaną osobą na tarasie wybudowanego domu, upije łyk kawy, zaciągnie się świeżym powietrzem i zamknie na chwilę oczy..

Właśnie takim wręcz marzycielskim obrazem chciałem się z Wami pożegnać, a wszystkich ciekawych wcześniejszych Iskier zapraszam do początków tego bloga. Bardzo dziękuję za to, że tak chętnie czytaliście te wszystkie motywacyjne historie, a teraz przyszedł czas na coś nowego. Szczegóły już wkrótce, mam nadzieję, że kolejna seria będzie się pojawiać w regularnych odstępach! Korzystajcie z niedzieli! Dobrego czasu życzę ! ;) 

sobota, 16 marca 2019

Rurka z Krem(l)em - XXV

Cóż to był za wspaniały finał! Z reguły w meczach o puchar rozgrywane są wojny taktyczne i o rozstrzygnięciu decyduje jeden błąd, jednak tym razem było zupełnie inaczej. Fantastyczne widowisko okraszone sześcioma golami, gdzie w głównej roli wystąpiły zespoły Francji i Chorwacji. Jak wiadomo wszem i wobec Trójkolorowi wygrali 4-2 ale z drugiej strony żal mi było tej niesłychanie walecznej i charakternej drużyny z Półwyspu Bałkańskiego. Ostatnia bramka strzelona przez aktualnego mistrza świata autorstwa Kyliana Mbappé była świetnym podsumowaniem całego turnieju w wykonaniu tego młodzieńca. Z jaką niebywałą gracją trafił do siatki, aż przyjemnie było na to popatrzeć. Można powiedzieć, że przedstawił się światu już w pełnej krasie i nie zdziwię się, jeśli przejmie pałeczkę po dwóch cyborgach, którzy zdominowali piłkarską rywalizację o miano najlepszego zawodnika globu w przeciągu kilku ostatnich lat.

Mam jeszcze jedno wspomnienie z rosyjskim turniejem, które mi do dzisiaj towarzyszy. Otóż w byłej pracy zorganizowano konkurs, gdzie przewidywaliśmy wyniki meczów całej fazy grupowej. Dołączyłem do zabawy i przybierając minę znawcy powpisywałem mniej lub bardziej sensowne rezultaty jakie mi przyszły do głowy, uwzględniając w tym niespodzianki czy sensacje. Na początku rzeczywiście interesowałem się tym oraz gorączkowo sprawdzałem trafność swoich typów, zwłaszcza w odniesieniu do propozycji pozostałych uczestników. Jednak kiedy zauważyłem, że zdecydowanie zaczynają mnie wyprzedzać koleżanki z pracy, (to nie szowinizm, tylko czysta obserwacja sytuacji) uznałem, że lepiej się trzymać się złotej zasady Andrzeja Kmicica: "Kończ waść, wstydu oszczędź!" i przestałem się interesować naszym konkursem. Jakież było moje zdumienie, gdy otrzymałem informację, że w związku z zakończonymi rozgrywkami grupowymi, okazało się, że ostatecznie wyprzedziłem wszystkich i wygrałem o dosłownie parę punktów. Czułem się, jakbym dojeżdżał w tygodniu do ronda Matecznego około godziny 16 nie wpadając w żaden korek - nie to żebym nie miał satysfakcji, tylko po prostu się nie spodziewałem. Po niemrawym początku odszedłem z ekipy w glorii zwycięzcy. Inny by się chwalił, ja mówię jak jest.

Jak pewnie się domyślacie, to ostatni odcinek Rurki z Krem(l)em, w związku z czym chciałem bardzo podziękować tym, którzy wiernie trwali i czytali te wspomnienia z mundialu oraz obecnych wydarzeń. To zawsze jest bardzo miłe, kiedy zaczepiacie mnie i mówicie, że to, co napisałem Wam się podobało. Warto postawić kolejne pytanie: co dalej? W następnym wpisie domknę serię, która była na początku bloga, a potem.. zobaczymy. Mam już pewien pomysł, ale żeby nie zapeszać, szczegóły będę podawał w następnych postach.

Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego w ramach prezentu kobiety wręczają kwiaty w prezencie mężczyznom. Ogarnia mnie wtedy uczucie takiego całkowitego zażenowania i absolutnie nie potrafię się w tej sytuacji odnaleźć. Piszę o tym nie bez przypadku, ponieważ w swojej pracy z okazji dnia mężczyzny otrzymałem właśnie żonkile. Podlewałem je, ale chyba wyszły z założenia, że dla takiego właściciela nie warto żyć, co oznacza, że byłbym kiepskim wolontariuszem z hospicjum św. Łazarza. Faktem jest, że takiego prezentu nigdy nie dostałem, zatem to kolejne, ciekawe doświadczenie! ;) 

Kończę, bo czas wzywa do zmiany zajęcia, odpoczywajcie, korzystajcie z weekendu i cieszcie się zbliżającą się wiosną! ;)

Rurka z Krem(l)em - XXIV

Mam wyrzuty sumienia, że troszkę zaniedbałem czytelników tej serii, ale już nadchodzę z kolejnym tekstem. Dzisiaj wypada nam przypomnieć sobie spotkanie, które decydowało o przyznaniu trzeciego miejsca na rosyjskim turnieju. Mierzyły się ze sobą Belgia i Anglia. Ależ fantastycznie rozpoczął się ten mecz dla kraju, z którego pochodzą frytki, bowiem objął on już prowadzenie w czwartej minucie za sprawą Thomasa Meuniera. Synowie Albionu nie pozostawali bezczynni i byli coraz bliżej zdobycia wyrównującej bramki, niemniej jednak to Czerwone Diabły rozgrywały porywający koncert, gdzie ręce same składały się do oklasków. Przewaga została udokumentowana drugim golem w końcowym fragmencie meczu, którego autorem był Eden Hazard. Z perspektywy całego turnieju ten najniższy stopień podium zdecydowanie Belgom się należał. Grali bardzo ofensywnie, a cały zespół pracował na kolejne gole. Naprawdę, oglądanie ich w akcji to była duża przyjemność. Natomiast Anglikom, moim zdaniem, zabrakło już w tej ostatniej bitwie sił. Nikt się nie spodziewał, że Wyspiarze zajdą aż tak daleko, choć nie brakuje opinii, że mieli dużo łatwiejszą drabinkę do tzw. "małego finału". W takiej sytuacji zawsze wychodzę z założenia, że dobór słabszych rywali też trzeba umieć wykorzystać, a przede wszystkim najpierw dostać się na turniej.

Byłem pod ogromnym wrażeniem jednego z konkursów skoków narciarskich o Mistrzostwo Świata na skoczni normalnej, w którym na naszych oczach działa się historia z polskimi bohaterami w rolach głównych. O ile sam fakt zdobycia złotego medalu przez Dawida Kubackiego czy srebrnego przez Kamila Stocha był w śmiałych oczekiwaniach do przewidzenia, o tyle sposób, w jaki je zdobyli, był absolutnie niewiarygodny. Jak to jest możliwe, że rywalizację wygrywa zawodnik, który po pierwszej próbie zajmuje 27 miejsce, a drugą lokatę zajmuje osiemnasty skoczek po I serii?! Jasne, warunki miały ogromny wpływ na to, co się działo na skoczni, ale mimo wszystko zakrawa to na mały cud! Gratuluję Dawidowi, a także Kamilowi i życzę kolejnych sukcesów oraz pucharów w gablotach.

Tak się zastanawiam, powoli wychodząc już z tematyki sportowej, ile razy w życiu człowiek po podjęciu błędnej decyzji zostaje na szarym końcu, (podejrzewam, że zdarzać się to może bardzo często); jak to się teraz ładnie mówi: ma już tylko iluzoryczne szanse, że coś się poprawi, a jednak nie tracąc nadziei ufa w końcowy sukces. To jedno z najdłuższych zdań, jakie napisałem, w związku z czym uznałem, że aż się pochwalę.

Większość dzisiejszego wieczoru spędziłem na oglądaniu mistrzów kabaretowych improwizacji, gdzie otrzymując zadany temat i miejsce, musieli wykreować zabawne dialogi, jednocześnie próbując się odnaleźć w wymyślonej sytuacji. Podziwiając ich doświadczenie oraz niezwykłą sprawność w pojedynkach scenicznej błyskotliwości dochodzę do wniosku, że życie codziennie potrafi nas zaskoczyć chwilami, gdzie trzeba wykazać się niezwykłą pomysłowością i bardzo bujną wyobraźnią. Jest taka bardzo ciekawa gra, którą trenerzy lubią wykorzystywać podczas warsztatów dotyczących pracy z grupą. Każdy członek zabawy ma zamknięte oczy i otrzymuje do ręki parę klocków. Zespół ma zgadnąć jakiego koloru i kształtu brakuje. Prowadzący może jedynie udzielić informacji, jakiej barwy jest dana figura. To z początku wydaje się absurdalne, ale naprawdę jest do zrobienia. Najbardziej fascynujące w tym ćwiczeniu jest to, jak w różny sposób uczestnicy potrafią opisać identyczną formę. Przenosząc to na jeszcze wyższy poziom, tak sobie myślę, że to samo robi z nami miłość. Ta dodatkowa para oczu rozszerza horyzont, wyostrza smak, a przede wszystkim pozwala spojrzeć na daną sytuację z zupełnie innej perspektywy. Nie chodzi mi tutaj o różowe okulary zakochania, tylko percepcję świata w świadomie budowanej relacji z nieco dłuższym stażem. I tak jak dla mnie obieranie ziemniaków będzie po prostu prozaiczną czynnością, która sama się nie zrobi - dla niej będzie okazją do zjedzenia wspólnego posiłku. Lub tak jak ona wycina, rysuje, maluje, czy każdego dnia nosi torbę wypełnioną milionem materiałów - w jej oczach to po prostu kolejne przygotowanie do pracy, a dla mnie to są momenty, kiedy ją podziwiam, że można codziennie wkładać tyle serca i poświęcenia, po to by inni mogli odkrywać jak natura czy świat jest piękny oraz jak mądrze został zaprojektowany.

poniedziałek, 25 lutego 2019

Rurka z Krem(l)em - XXIII

Właśnie się zorientowałem, że w samym lutym (przecież to najkrótszy miesiąc!) wrzuciłem więcej postów niż w całym zeszłym roku. Krótko mówiąc, rozpędziłem się i co więcej, mam nadzieję, że smaru wystarczy jeszcze przynajmniej na parę miesięcy.. Ale dość o mnie, przejdźmy do innych spraw, bo na rosyjskim mundialu zapadają już ostatnie rozstrzygnięcia. Cóż to był za emocjonujący półfinał pomiędzy Chorwacją, a Anglią! Rewelacyjnie ten mecz rozpoczęli Synowie Albionu za sprawą kapitalnego uderzenia z rzutu wolnego Trippiera, które dawało im prowadzenie. Chwilę później fantastyczną okazję miał Harry Kane, ale nie udało się jej wykorzystać. Podczas tego turnieju Chorwaci nas nauczyli jednak, że tylko oni potrafią walczyć do ostatnich sekund (zwłaszcza po odpadnięciu Niemców), w związku z czym doprowadzili do wyrównania dzięki ekwilibrystycznemu strzałowi Perisicia, a później w samej końcówce dogrywki dobili swojego rywala bramką Mandžukicia, dającą po raz pierwszy awans do finału mistrzostw świata zespołowi z Półwyspu Bałkańskiego.

Pisałem wczoraj o naszych skoczkach narciarskich - naprawdę ściskałem za nich kciuki, ale niestety na niewiele to się zdało. Zawodnicy Stefana Horngachera zajęli czwarte miejsce i patrząc przez pryzmat całego sezonu tą lokatę trzeba uznać za porażkę. Niemcy faktycznie byli w doskonałej formie, ale myślę, że o srebro czy brąz można było spokojnie powalczyć. Aczkolwiek najbardziej z tego wszystkiego spodobał mi się Kamil Stoch, który na marudzenie jednego z dziennikarzy sugerujące polskie złoto odpowiedział: No jak chcieliście odgrywać główną rolę to trzeba było zapiąć narty i skoczyć nie? Oczywiście przekazał to z uśmiechem, ale jest w tych słowach wiele prawdy. Nasze Orły latają w przestworzach z bagażem marzeń tak wielu Polaków, że czasem ciężko jest wyjść z progu, a co dopiero daleko odlecieć. Gdyby nie ich charakter i temperament ciężko byłoby im się przebić aż tak wysoko. Swoją drogą kto normalny porwałby się na tak niebezpieczną, nieobliczalną i trudną technicznie dyscyplinę? Imponują mi swoją odwagę za każdym razem, kiedy widzę ich na belce, bo gdybym ja tam usiadł, to poprosiłbym jedynie o drugą belkę, żeby mieć co wbić w swój grób. Notabene na skoczni w Innsbrucku, gdzie odbywają się teraz mistrzostwa świata w skokach, podczas lotu widzi się cmentarz - dosyć nieprzyjemnie uczucie, ale w sumie nigdy tego nie sprawdzałem..

Wczoraj zdecydowałem się wejście do krainy, której konsekwentnie unikałem przez prawie dwa lata. Oglądnąłem "Botoks" w reżyserii Patryka Vegi. Myślę, że nie trzeba przedstawiać, ani za bardzo opowiadać, bo większość się z tym dziełem w jakiś sposób spotkała. Muszę przyznać, że to, co zobaczyłem przekroczyło moje oczekiwania. Wiadomo, było że poruszenie tak kontrowersyjnego tematu odbije się dosyć głośnym echem w mediach. Najsmutniejsze jest jednak to, że ten film jest przerażająco słaby z kilku powodów:
1) W żadnym miejscu na świecie nie jest tak, że każdy reprezentant danego zawodu jest podłą gnidą, nędzną kreaturą łasą na łapówki, dziwkarzem czy mordercą. 
2) Można się inspirować prawdziwymi wydarzeniami, ale wypadałoby czasem ubrać to w ramy jadalnej, trzymającej się logiki całości. A nie od dziś wiemy, że p. Patryk zna prawdę o każdej profesji na świecie.
3) Epatowanie wulgarnością oraz brutalnością przekazu poprzez jego dosłowność nie stanowi o sile dzieła, zwłaszcza jeśli nic głębszego za tymi scenami nie stoi. 
4) Brakuje tutaj scenariusza tak przydatnego przy kręceniu. Ten film to jest totalny misz-masz, mieszanka, z której niewiele rzeczy wynika, zwłaszcza przez humor rodem z gimnazjum. Zdarza mi się oglądać głupawe komedie, ale w nich głównym motywem nie jest cały czas pojawiająca się w tle aborcja, oraz waginoplastyka czy zmiana płci. Nie rozumiem, jak można tak jednowymiarowo podejść do tematu.

Botoks miał szokować i rzeczywiście tak jest. Szkoda tylko, że szokuje "jakością", a raczej jej brakiem, brutalizacją obrazów - nie w imię prowokacji artystycznej, a w celu dostarczenia rozrywki - no właśnie, komu? Wszystko tam jest krzykliwe, najgorsze, patologiczne i wzbudzające momentalnie odrazę. Akurat tak mi się życie potoczyło, że dosyć często spotykałem przeróżnych lekarzy. Byli wśród nich świetni fachowcy, ale znalazły się też konowały, pytające  na poważnie swoich studentów czy na zdjęciu rentgenowskim jest prawa czy lewa noga. Aczkolwiek na jednostki sportretowane przez pana Vegę trudno byłoby się natknąć w przeciętnym polskim szpitalu i to chyba jedyny pozytyw z "Botoksu". 

P.S. Mały plusik mogę też postawić przy Katarzynie Warnke - przy dobrym scenarzyście ta rola mogłaby być co najmniej bardzo dobra.

niedziela, 24 lutego 2019

Rurka z Krem(l)em - XXII

Doszliśmy już do półfinałów, a na ostatniej prostej znów wracamy do zasady, iż dziennie wypada tylko jeden mecz. Niegłupim pomysłem jest takie dawkowanie emocji, zwłaszcza że na tym etapie jest się czym delektować. O wejście do finału rywalizowały ze sobą ekipy Francji i Belgii. Było to dosyć wyrównane spotkanie, gdzie o zwycięstwie zdecydowało jedno trafienie, którego autorem był obrońca - Samuel Umtiti, dzięki czemu reprezentacja Trójkolorowych dostała się do meczu o puchar, a Czerwone Diabły zagrają w spotkaniu o trzecie miejsce.

Teraz powrócimy do teraźniejszości ale pozostaniemy w tematyce sportowej. Wczoraj na dużej skoczni odbył się konkurs indywidualny o mistrzostwo świata i wydawało się, że jesteśmy faworytami do medalu i przynajmniej jeden uda nam się zdobyć. Jak to w takich sytuacjach bywa, okazało się, że życie napisało trochę inny scenariusz. Najwyżej uplasował się Kamil Stoch zajmując piąte miejsce. Jak to mówią: jedna jaskółka wiosny nie czyni, chociaż z perspektywy historycznej bardziej aktualnym przysłowiem będzie: jedna brzoza lasu nie czyni. Po zakończonych zawodach w Polsce od razu pojawiły się teorie spiskowe, iż źle policzono odległości naszym Orłom, system niedokładnie obliczył punkty za wiatr itd. Z jednej strony po ludzku szkoda mi polskich zawodników, ponieważ w tym sezonie kilku jest naprawdę wysoko w klasyfikacji generalnej ale pozostaje nadzieja, że jeszcze przyjdzie czas, kiedy to oni będą triumfować. Kolejna szansa już za parę godzin, tym razem w konkursie drużynowym.

Za chwilę czeka nas kolejny paraliż komunikacyjny. Zamknięty dojazd tramwajem do Bronowic, nieprzejezdna Krakowska, a do tego trwają pracę przy tzw. trasie łagiewnickiej. Oczywiście całość zrobiona będzie w miesiącach, gdzie najwięcej osób korzysta z miejskiej komunikacji. Możemy się również spodziewać podwyżki biletów. Wynika to z faktu, iż w zeszłym roku tuż przed wyborami (zapewne przypadek) został wprowadzony darmowy dojazd do Bronowic (na czas remontu). W związku z tym powstała dziura w budżecie, którą teraz trzeba załatać poprzez wzrost cen biletów albo poprzez ucięcie paru linii. No nic, tylko podróżować tramwajem lub autobusem, do czego z resztą jesteśmy bardzo zachęcani. Bo przecież jest smog.. Z którym też absolutnie nic się nie robi, zatem podejrzewam, że za kilka lat wszyscy krakowianie będą się świecić od środka dzięki tej wdychanej truciźnie.

Dzisiaj zapowiada się też niezwykła noc, gdyż po raz 91 będą rozdawane Oscary. Trzymamy kciuki za naszą Zimną Wojnę. Czasem bardzo dziwne są wybory amerykańskiej akademii, aczkolwiek te trzy nominacje dla polskiego filmu są godne podkreślenia. Ciągle jeszcze nie nadrobiłem Idy, podobnie jak kolejnego dzieła Pawła Pawlikowskiego więc żeby nie zapeszać, to jedno i drugie zobaczę już po całej ceremonii.

Życzę spokojnej niedzieli, pełnej odpoczynku!

sobota, 23 lutego 2019

Rurka z Krem(l)em - XXI

Dobrze, że ten tydzień się już kończy, bo nie był to okres, który chciałbym powtórzyć. Ostatnio tak się zastanawiałem nad wehikułem czasu, a konkretnie co byłoby, gdybym odpiął życiowe wrotki i zdecydował się usiąść za kierownicą takiego urządzenia. Dochodzę do wniosku, że jeden mały gest, jedno słowo niedopowiedziane lub powiedziane za dużo cztery może pięć lat temu i wydarzenia mogłyby wyglądać zupełnie inaczej. To też jest dosyć fascynujące jak niewiele może zmienić tak wiele. Liczy się jednak końcowy efekt lub mówiąc językiem korporacyjnym finalny produkt. A jeżeli wychodzę z założenia, (a tak jest zaiste) że wszystkie wydarzenia w naszym życiu mają sens, tylko nie zawsze widać go od razu, to zdecydowanie nie narzekam na miejsce, w którym się znalazłem, a będzie przecież tylko lepiej!

Wyżej cofaliśmy się w czasie teoretycznie, a teraz wykorzystamy to w praktyce i zajrzymy co się działo podczas kolejnych ćwierćfinałów. Okazało się, że Anglia, będąc zdecydowanie lepszym zespołem, zwyciężyła Szwecję 2-0, natomiast w drugim spotkaniu działo dużo więcej. Gospodarz mundialu podejmował rewelację turnieju - Chorwację, którą swoją walecznością i zorganizowaniem zadziwiała świat. Po regulaminowym czasie gry nadal utrzymywał się wynik remisowy 1-1, w dogrywce obydwie drużyny znów ukąsiły swoich rywali, jednak nadal nie został wyłoniony ostatni półfinalista. O tym musiały zdecydować rzuty karne, które lepiej wykonywali piłkarze z szachownicą na narodowej fladze. Istniały duże obawy jak na porażkę zareaguje bezlitosny Władymir, ale wszystko rozeszło się po kościach. Jak alkohol, w którym również lubują się nasi przyjaciele ze Wschodu.

We wtorek miałem okazję być na najnowszym programie Hrabi zatytułowanym "Wady i waszki". Zdaję sobie sprawę jaka jest ogólna kondycja polskiego kabaretu, jeszcze całkiem niedawno oglądałem wszystkie skecze, teraz już trochę spuściłem z tonu. Prawda jest też taka, że poziom wyznacza w dużej mierze potencjalny widz i jeżeli śmieszy go to, co widzi aktualnie na scenie, no to nie dziwmy się potem, że wygląda to tak, jak wygląda. Niemniej w kontrze do tego, co napisałem wcześniej, jest jeszcze kilka przystani dobrego humoru, a jedną z nich jest zdecydowanie kabaret Hrabi. Dwugodzinny program razem z bisem bawi do łez, żart podawany przez (za przeproszeniem) członków jest inteligentny, czasem abstrakcyjny. Zdarza się czasem zabawa słowem, a w najmniej spodziewanych momentach pojawia się improwizacja. To wszystko jest fantastycznie zintegrowane z żywym udziałem publiczności, która jest zapraszana do współtworzenia spektaklu na scenie. W trakcie całego widowiska nie pojawiło się żadne odniesienie do polityki, Kościoła, a co najważniejsze, całość została podana ze smakiem. W żadnym momencie nie odczuwałem zażenowania tym, co zostało zaprezentowane, a niestety kiedy patrzę na kolegów z branży - to odczucie jest notoryczne. Bardzo rzadko tak mogę powiedzieć kabaretowym wydarzeniu - ale tutaj z przyjemnością napiszę, że Hrabi to klasa sama w sobie. Mimo że latka lecą i widać, że zespół już nie pierwszej młodości to werwą i energią nadal potrafią rozbawić ponuraka. Rewelacyjna Joanna Kołaczkowska oraz równie wspaniali, a przede wszystkim fantastycznie uzupełniający się z nią Dariusz Kamys, Tomasz Majer i Łukasz Pietsch to wybuchowa mieszanka, kipiąca sceniczną kreatywnością, charyzmą oraz temperamentem. Z tego co się orientuję, kolejny występ w Krakowie został zaplanowany na 7 marca 2019r. w Nowohuckim Centrum Kultury. Niestety podejrzewam, że już nie ma biletów. W każdym razie, kto chciałby rozrywki na dobrym poziomie, to gorąco polecam!

środa, 20 lutego 2019

Rurka z Krem(l)em - XX

Luty nam zwariował. Takie dwa dni wręcz wyrwane z wiosennego kontekstu rozpromieniały większość napotkanych twarzy - cytując klasyka - Tej Ziemi! Jak bardzo zdradliwe bywają te dni przekonali się Ci, których za bardzo poniosły letnie modowe szaleństwa, efektem czego w trakcie kolejnych dób (dykcja kluczem zrozumienia słowa!) byli niewyraźni. Przyczyną tego stanu był brak Rutinoscorbinu, o czym informowała nas jakiś czas temu jedna z wyświetlanych reklam. Szkoda, że wymyślono ją tak późno. Człowiek by się w słusznie minionej epoce mniej męczył z telewizorem i tym co było pokazywane. Majstrowało się przy antenie, skacząc po balkonie na ósmym piętrze, a wystarczyło wrzucić wymienione wyżej tabletki i ekran byłby w jakości HD, 3D, 4K i Bóg wie jeszcze jakiej..

Teraz wrócimy do rosyjskiego turnieju, by zajrzeć na to, co wydarzyło się w ćwierćfinałach. Otóż w pierwszym z nich Urugwaj mierzył się z Francją. Ostrzyliśmy sobie pazurki na pojedynek Suareza z Mbappe, natomiast wyręczyli ich inni zawodnicy. Europejski zespół bardziej zasługiwał na wygraną i tak też się stało. Reprezentacja Trójkolorowych została półfinalistą mundialu pokonując drużynę z Ameryki Południowej 2-0. W drugim spotkaniu było zdecydowanie więcej emocji, gdyż w szranki stanęły Brazylia oraz Belgia. I kiedy po 31 minutach kraj, gdzie wynaleziono frytki, prowadził już 2-0, wiadomo było, że Latynosi będą mieli spore problemy z odwróceniem losów tej potyczki. Mimo że fantastyczną zmianę przeprowadził trener Tite desygnując do gry Renate Augusto (tuż po zameldowaniu się na plac strzelił honorową bramkę) to Canarinhos już więcej nie zdołali ugrać. Jeszcze w doliczonym czasie gry bardzo bliski szczęścia był Neymar, przymierzając niezwykle precyzyjnie, jednak na wyżyny kunsztu bramkarskiego wzbił się (dosłownie!) Courtois przenosząc piłkę nad poprzeczką.

Niecały tydzień temu obchodziliśmy wydarzenie polaryzujące lokalną społeczność. Mowa oczywiście o walentynkach. Na przestrzeni lat mój stosunek (nieszczęśliwe określenie) do tego dnia bardzo się zmieniał. Nie wchodząc bardzo w szczegóły, przez długi czas uważałem jawne uczestnictwo w tym święcie za złożenie swojej duszy w ofierze wszędobylskiej komercji, kiczu i lukrowanej powierzchowności. Z drugiej strony, jeśli próbuje się z kimś budować coś bardziej trwałego z myślą o przyszłości, czasem warto spuścić z tonu - to argument dla obu płci. :) Jednak w tym roku popatrzyłem na Walentynki trochę z innej perspektywy. Zapomniałem o czerwonych serduszkach, balonikach, miśkach, lovkach, kisskach i tym podobnych hybrydach, a pomyślałem, że szkoda cennych sekund oraz nerwów, żeby się na to zżymać bo przecież tego nie zmienię. Nie wiemy, ile nam zostało czasu na ziemi do wykorzystania, (oby jak najdłużej) dlatego myślę, że warto wykorzystać każdy moment, żeby powiedzieć kocham. Że warto wykorzystać sposobną chwilę, żeby wykonać jeszcze jeden czuły gest czy spojrzenie na tą/tego, z którą/ym przechodzimy codzienne smutki i radości. Bo przecież jeśli świadomie i odpowiedzialnie wybraliśmy swoją Ukochaną czy Lubego to czyż nie mamy za co dziękować? ;)

niedziela, 10 lutego 2019

Rurka z Krem(l)em - XIX

Chciałem radośnie oznajmić, że zakończyliśmy 1/8 rosyjskiego turnieju. Potyczkami podsumowującymi tę część rozgrywek były następujące bitwy: Szwecja pokonała jedną bramką Szwajcarię, natomiast Anglia potrzebowała rzutów karnych, aby zwyciężyć Kolumbię - po regulaminowym czasie gry był remis 1-1. I tak doszliśmy do ćwierćfinałów mundialu, o których będzie jeszcze czas wspomnieć.

Jest taka bardzo specyficzna grupa filmów, która ma charakterystyczny wygląd i z reguły ten sam poziom, co świadczy o pewnej stabilizacji, natomiast ich jakość jest w większości wyjątkowo słaba. Chodzi o polskie komedie romantyczne, których bohaterowie są portretowani na białym plakacie. Gdy zauważymy te dwie cechy dotyczące dzieła, na które się zdecydowaliśmy - jest prawie pewne, że otrzymamy dobra zabawę: albo z filmu (unikaty) albo z twórców (bardzo częste). Jednocześnie chciałbym podkreślić, że swego czasu widziałem sporą część z tej grupy - co może nie jest zbyt chwalebne ale przynajmniej wiem, o czym mówię. Z drugiej strony wychodzę z założenia, że jeżeli reżyser da mi szansę zobaczyć coś, co mi się w jakiś sposób spodoba - nie będę miał problemu, żeby o tym wspomnieć.

Po tym przydługawym wstępie czas przejść do meritum a nawet stanąć obok. Wczoraj widziałem "Serce nie sługa" w reżyserii Filipa Zylbera z 2018 roku. Warto dodać te szczegóły, gdyż mieliśmy kilka obrazów o tym samym tytule. Głównym bohaterem jest Filip, trójmiejski Don Juan, którego łóżko splądrował tabun kobiet oraz Daria czekająca na swojego księcia bajki. Są przyjaciółmi od lat i oboje marzą o dziecku. I to by właściwie wystarczyło - w całym filmie jest pełno gagów, bawiących jedynie twórcę. Nie, przepraszam - jeden rzeczywiście był dobry - rozmowa pomiędzy ojcem Darii, a Filipem podczas składania życzeń. Nie jest to powalająca liczba jak na komedię, do tego postaci są napisane katastrofalnie a ich wątki porzucone w połowie. Dialogi niestety są sztuczne i strasznie sztampowe. Koncepcja scenariusza ulega nagłej zmianie mniej więcej w połowie filmu, kiedy dochodzi do dramatycznej wolty. Skończę tutaj, bo nie chce się już więcej pastwić. Najbardziej wiarygodnie w tym obrazie wypada Ewa Chodakowska, która jest naturalna i wykonuje przed kamerą to, co kocha. Aktorzy, mimo usilnych chęci, nie mają co zagrać, a sama obsada jest dobrana w sposób dosyć oryginalny. Z jednej strony trudno mi uwierzyć w Pawła Domagałę jako casanovę, (stara się jak może - przy tym scenariuszu bardzo doceniam) choć z drugiej marzy mi się zobaczyć go w roli dramatycznej bo wydaję mi się, że ma ku temu spory potencjał, tym bardziej, że komediową twarz śpiewającego artysty już znamy. Z kolei Roma Gąsiorowska też nie wygląda na cichutką myszkę stojącą na każdej imprezie w kącie, ale podobnie jak jej kolega z planu, próbuje ratować całość. Mógłbym jeszcze dodać informację dla tych najwytrwalszych - film jest stosunkowo krótki i niestety jest to jego zaleta. Lepiej pójść na półtoragodzinny spacer. ;)

Wróćmy teraz do najnowszej historii, godzinę temu Kamil Stoch wygrał indywidualny konkurs Pucharu Świata w Lahti z prawie dwudziestopunktową przewagą nad drugim Ryoyu Kobayashi. To był absolutny nokaut i taki wynik napawa optymizmem przed zbliżającymi się Mistrzostwami Świata w Seefeld. Pomimo wczorajszego falstartu drużynowego, tutaj też możemy się pokusić o wysokie miejsce. Trzymam kciuki, zwłaszcza że dużo mówi się o odejściu trenera Biało - czerwonych mającego ogromny wpływ na rezultaty całej drużyny. Szkoleniowca chcą nam podebrać Niemcy, czyli od 80 lat status quo.

W piątek  po przerwie zimowej ruszyła też rodzima Ekstraklasa.. Dobra, żartowałem. Znaczy, rzeczywiście rozegrano już kilka spotkań, ale w tym wypadku do oglądania zdecydowanie lepsze będzie "Serce nie sługa".

sobota, 9 lutego 2019

Rurka z Krem(l)em - XVIII

Około godziny temu zakończył się drużynowy konkurs w skokach narciarskich w Lahti. Pomimo najszczerszych chęci, jak mniemam, nasze orły zajęły czwarte miejsce - najgorsze dla sportowca. Było to głównie spowodowane słabą dyspozycją Jakuba Wolnego ale przecież każdemu może przydarzyć się gorszy dzień. Lepiej teraz niż za chwilę, podczas nieuchronnie zbliżających się mistrzostw świata w Seefeld. Wyjątkowo miałem więcej czasu więc dosłownie jednym okiem oglądałem tę powietrzną rywalizację koncentrując się głównie na skokach Polaków. Jednak najbardziej zaintrygował mnie komentarz Przemysława Babiarza. Od samego początku dziwiłem się tej dosyć osobliwej wolcie sprawozdawcy, który mając niewiele wspólnego ze skokami, (poza prowadzeniem studio) zdecydował się zostać współkomentatorem. Słuchając go, nie tylko podczas tych zawodów, odnoszę wrażenie, że absolutnie nie czuje skoczni, widać, że merytoryka związana z tą dyscypliną ma wciąż przed nim tajemnice, a głównie bazuje na sprzedawaniu emocji. I tu pojawił się problem. Dzisiaj, w momencie kiedy wywiązała się rywalizacja o trzecie miejsce pomiędzy naszą kadrą, a Japończykami doszło do dziwnej sytuacji. Pierwszy usiadł na belce reprezentant Kraju Kwitnącej Wiśni i logiczne byłoby, aby skoczył jak najkrócej, tak abyśmy mogli ich wyprzedzić. Problem polegał na tym, że Azjata poleciał naprawdę daleko, a p. Babiarz skomentował to z taką zawiścią i złością, przez zęby, jakby trzylatkowi ktoś zabrał ulubioną zabawkę. O ile rozumiem, że można się pomylić w ocenie długości lotu, o tyle nie panowanie nad emocjami świadczy o braku profesjonalizmu, a tutaj niestety nie wypadło to najlepiej. Jeśli będę patrzeć na MŚ, pewnie zdecyduję się na Eurosport, by mieć większy komfort oglądania zawodów.

A skoro jesteśmy już przy sporcie, to na mundialu szczęście miały zespoły na literę "B", gdyż Brazylia pewnie zwyciężyła Meksyk 2-0, a Belgia pokonała Japonię 3-2. To drugie spotkanie było bardzo emocjonujące, tym bardziej, że nasi grupowi rywale prowadzili już 2-0, a w ostatnich 25 minutach stracili trzy gole. Fantastyczny powrót z piekła Czerwonych Diabłów - już teraz ćwierćfinalistów rosyjskiego turnieju.

Kilka dni temu nadrobiłem film Edwarda Zwicka z 2003 roku pt.: "Ostatni Samuraj". Urzekły mnie przepiękne zdjęcia i fantastyczna muzyka Hansa Zimmera. Podobało mi się to, że ten obraz opowiada o wartościach i niesie ze sobą przesłanie. Co nie zmienia faktu, że jest za długi w moim przekonaniu. Główną rolę odgrywa Tom Cruise, natomiast nie ma ten fakt wpływu na publiczność, ponieważ zwolennicy aktora zapewne będą zachwyceni, a przeciwnicy też nie będą narzekać, gdyż amerykańska gwiazda parę razy dostaje niezły łomot. Ale będąc już poważnym, strasznie brakuje albo jest po prostu coraz mniej filmów, które niosą ze sobą wartości, którymi powinno się kierować w życiu. A wracając do Samuraja, ma momenty kiedy sceny prezentowane są z hollywoodzkim rozmachem, a ma takie fragmenty, gdzie jest przeraźliwie nudny. Myślę, że warto do niego zajrzeć, zwłaszcza że można popatrzeć na życie z innej perspektywy niż zwykle.

czwartek, 7 lutego 2019

Rurka z Krem(l)em - XVII

To był taki dzień, gdzie regulaminowy czas gry nie wystarczał, żeby wyłonić zwycięzcę w związku z czym w sukurs przyszły rzuty karne, dzięki którym poznaliśmy kolejnych ćwierćfinalistów. Rosja odesłała do domu Hiszpanię co mimo wszystko było sensacją, a Chorwacja pokonała Danię. W tym ostatnim meczu (w obydwóch spotkaniach po 90 minutach było 1-1) zarówno gol dla jednych jak i drugich był bardzo przypadkowy. Jak mawiają znawcy: nie ważne jak; liczy się tylko to, co jest w sieci. W tym wypadku fortuna odwróciła się od Hiszpanii i Danii, które musiały wrócić do domu.

Ostatnio zacząłem się zastanawiać, skąd się biorą te wszystkie zaginięcia. Odnoszę wrażenie, że jest ich naprawdę sporo. Zapewne stoją za tymi osobami tragiczne historie: choroby - brak kontroli nad sobą, chęć popełnienia samobójstwa czy porwania (gwałty, morderstwa lub skup organów). Ale z drugiej strony, po samym przeglądnięciu strony głównej na portalu społecznościowym widzi się ciągle nowe osoby, których się szuka. W żadnym wypadku nie mam o to pretensji, uważam, że to jedno z najsensowniejszych rozwiązań ponieważ nigdy nie wiadomo skąd może przyjść pomoc, a jeśli do czegoś facebook może się przydać, to trzeba z tego skorzystać. Niemniej pozostaje pytanie, gdzie ci wszyscy ludzie się znajdują? A może właśnie oni od razu trafiają do nieba, na specjalne wezwanie Ojca, który już nie może się ich doczekać. To byłby dopiero numer! 

Z kolei ekologowie zacierają ręce, bo ile ludzie znikają, to zwierząt jest coraz więcej, zaczynają lgnąć do człowieka. Tu dzik biega po drodze szybkiego ruchu, tam jakiś jeleń zagląda do domostwa (nie chodzi mi o sąsiada), gdzie indziej na przystanku można znaleźć pytona.. Normalnie robi nam się dżungla, a pan Majchrowski jest ciągle oskarżany o betonowanie Krakowa. To jakieś totalne nieporozumienie. Zwłaszcza że nad wszystkim czuwa ciężki, trudny w pokonaniu, smog. 

A nawiązując do mentalności rodem z lasów tropikalnych (nie obrażając naszych przodków), ostatnio w komunikacji miejskiej wydarzyły się absolutnie kuriozalne historie. Najpierw agresywny, stary dziad ciągnął dziewczynę za włosy, żeby mu ustąpiła miejsca. Jedynym, który zareagował w tej sytuacji był kierowca i w efekcie splotu nieszczęśliwych przypadków autobus zaliczył stłuczkę. Co ciekawe, w pierwszej kolejności został obwiniony prowadzący pojazd. Dzięki ludzkiemu odzewowi i po przemyśleniu sytuacji MPK uznało jednak, że kierowca nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności, aczkolwiek kiedy ta sprawa przycichła, to wszystko mogło się wydarzyć. O drugiej sprawie nie ma co debatować, po prostu pewnego dnia tramwaj linii 11 nie wyjechał na trasę z pętli w Małym Płaszowie, gdyż jakiś człowiek pozostawił po sobie brązową budowlę na siedzeniu.. Żeby było pikantniej, ten fekalny problem zdarzył się tuż przed 12 w południe. Myślę, że stało się tak dlatego, że niepanująca nad dolnymi partiami mięśni osoba komuś groziła, a jak mawiają Sebastiany z blokowisk: "Nie strasz, nie strasz bo się ze..." i tragedia gotowa..

Ale żeby skończyć tak bardziej smacznie i optymistycznie to przypominam, że za tydzień Walentynki - podejrzewam, że nie każdego cieszy, ale za trzy tygodnie wypada Tłusty Czwartek, który powinien już usatysfakcjonować wielu. ;)

Rurka z Krem(l)em - XVI

Właściwie dla takich meczy powstała ta seria. Jakież to było widowisko w 1/8 finału turnieju rozgrywanego w Rosji, gdzie mierzyły się ze sobą zespoły Francji i Argentyny. Absolutnie przepiękne bramki (szczególnie Di Marii - sam nie wierzył, że to wpadło i równie kapitalne uderzenie Pavarda). Koncert w wykonaniu Kyliana Mbappe, który udowodnił, że jest wart wszystkich pieniędzy, o których wspominało się w kontekście transferu. Tym razem Messi nie uratował swojej reprezentacji, w efekcie czego Francja wygrała to spotkanie 4:3 i Trójkolorowi zostali pierwszymi ćwierćfinalistami mundialu. To był ostatni dzień w jednej z moich wcześniejszych prac i na szczęście cały czas mogłem jednym okiem kontrolować, co się dzieje na boisku. A naprawdę, na brak emocji nie wypadało narzekać. Wieczorem rozegrała się bitwa pomiędzy Urugwajem a Portugalią i musieliśmy pożegnać drugiego piłkarskiego geniusza jakim jest Cristiano Ronaldo ponieważ piłkarze Oscara Tabareza pokonali europejski zespół 2-1. Przyjemnie się to oglądało.

Przedwczoraj skończyłem oglądać polski serial wyreżyserowany przez Agnieszkę Holland i Katarzynę Adamik (rodzinne przedsiębiorstwo - dobra sprawa) pt.: "Ekipa" z 2007 roku. Opowiada on politykach, członkach parlamentu oraz ich współpracownikach. Próbuje się przyjrzeć z bliska polskiej polityce, a także zakulisowym rozmowom, by uchylić rąbka tajemnicy przeciętnym śmiertelnikom. Myślę, że podczas oglądania warto mieć na uwadze, że ten typ seriali nazywamy political fiction. Cała historia rozpoczyna się w momencie, gdy premier Rzeczpospolitej i legenda opozycji - Henryk Nowasz - zostaje oskarżony o współpracę z SB. Skutkuje to dymisją prezesa rady ministrów, a kandydatem do objęcia tego ważnego stanowiska zostaje nikomu nieznany profesor ekonomii - Konstanty Turski. 

Serial jest obsadzony rewelacyjnie jak na polskie warunki i właściwie dla samych aktorów można na chwilę zerknąć. Janusz Gajos, Andrzej Seweryn, Krzysztof Stroiński, Katarzyna Herman czy Marek Frąckowiak oraz wielu innych pojawiających się w epizodycznych rolach. Całość zawiera się w 14 odcinkach, co uważam jest świetnym rozwiązaniem z tego względu, że historia nie jest rozwleczona, a scenariusz nie jest ciągnięty jak guma do żucia. Oczywiście, nie zamierzam zdradzać szczegółów fabuły, ale w każdym odcinku dzieje się sporo, przez co kolejne epizody mają odpowiednie tempo. Serial ma swoje wady, ale głównie wynikają one z faktu, że właściwie przecierał on szlaki pozostałym, zatem można przymknąć oko na ewentualne niedociągnięcia. Dla zainteresowanych polecam, nie jest to zły serial.

Z ręką na sercu przyznam się, że w styczniu kompletnie o tym nie myślałem, ale teraz nie daje mi to spokoju. Wróciła do mnie tęsknota za wiosną i mam nadzieję, że pierwsza pora roku nie będzie czekać aż do końca marca tylko się pośpieszy. Zwłaszcza że słońce już coraz mocniej przeziera przez chmury, także to chyba dobry znak! :)

wtorek, 5 lutego 2019

Rurka z Krem(l)em - XV

Zaglądając w statystyki okazuje się, że tam, gdzie wspominam o polskiej kadrze, z reguły jest najmniej wyświetleń. Spokojnie, to już ostatni raz - nasi zawodnicy się o to bardzo postarali. Mimo wygranej z Japonią, po bramce Jana Bednarka, ten mecz był jednym z najsłabszych na całym turnieju. Już nie mówiąc o jednej z największych kompromitacji trwającej od 80 minuty i tzw. niskim pressingu, o którym w oparach żenady wspominała cała Polska.. Zastanawiałem się, czy czegoś nie dodawać o tym, co się działo później, ale nie ma co do tego wracać. W pozostałych spotkaniach Kolumbia zwyciężyła Senegal 1-0, podobnie jak Belgia Anglię, a Tunezja pokonała Panamę 2-1. Tym samym zakończyły się rozgrywki grupowe, a mundial wszedł w fazę pucharową, w której przegrany z rywalizacji pakował się do domu.

Tak jakoś jestem skonstruowany, że lubię od czasu do czasu poczytać coś, co całkowicie zmieni moją perspektywę patrzenia na życie, którym trudno delektować się w codziennym zabieganiu i wypełnianiu swoich obowiązków. Inaczej rzecz ujmując, żeby być dobrze zrozumianym przez wszystkich, zdarza mi się dobierać książki pozwalające mi na opuszczenie strefy swojego komfortu. Nie wynika to z moich masochistycznych skłonności (przynajmniej mam nadzieję, ale to by trzeba zapytać lekarza) tylko z chęci docenienia tego, co na co dzień umyka, a z drugiej strony jest fundamentalnym do przeżycia kolejnych godzin. Niedawno skończyłem "Dobro jako choroba zakaźna" autorstwa siostry Małgorzaty Chmielewskiej. Ufam, że tej zakonnicy nie trzeba nikomu przedstawiać, niestety nie miałem okazji jej poznać, choć bardzo prawdopodobnym jest, że minęliśmy się przy okazji różnego rodzaju charytatywnych działaniach. Mówi się o niej z uśmiechem, że "jest długo, długo nic, potem coraz mniej światła, nagle pojawia się Matka Teresa z Kalkuty, a za nią jest brak wody, pustka i ściana. A za ścianą siedzi s. Chmielewska. Fascynujący jest sposób opisywania ogromu pomocy jaki ta osoba duchowna niesie - wydaje się to tak naturalne, że odnosi się wrażenie, jakby to leżało w jej codziennych obowiązkach. Jej niesamowita wręcz harówka i bohaterstwo każdego dnia sprawia, że wiele rodzin ma wodę, coś do jedzenia, światło czy wreszcie dach na głową. Ma wspaniałych, oddanych wolontariuszy - pracowników, których przez lata sobie wychowała, aczkolwiek jej dzieło jest niesamowite. Mądra, odważna kobieta z temperamentem, nie bojąca się mówić, co myśli. Mam nadzieję, że jej ciężka praca będzie kontynuowana na taka samą skalę jak dotychczas.

Jest też druga strona medalu. Sytuacja niepełnosprawnych, ciężko chorych, bezdomnych, biednych  czy uzależnionych od różnego rodzaju używek ludzi często jest absolutnie nie do ogarnięcia. Najprościej wydać wyrok, że sami sobie zasłużyli, a okazuje się, że nierzadko sami zainteresowani niewiele mieli do powiedzenia. Zdaje sobie sprawę, że jak ktoś popełni przestępstwo, to czeka go kara, ale nie jestem w stanie zrozumieć biurokratycznych działań, a przede wszystkim różnego rodzaju kontroli tak naprawdę jedynych miejsc, gdzie pokrzywdzeni przez los mogą przebywać. To nie są inspekcje mające na celu poprawę warunków, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nie rozumiem, jak można najpierw umyć ręce od pomocy, która leży w obowiązkach danej jednostki tzw. pomocy społecznej, a potem przyjechać do wspólnoty, która de facto wyręcza z roboty i jeszcze szukać dziury w całym, odbierając tym ludziom godność, a nierzadko też życie poprzez swoje decyzje. Już nie mówiąc o urzędnikach wyższych szczebli, dla których umierający jest tylko cyfrą w statystyce. Za to potem wyjdzie jeden z drugim do kamery i powie, że pomimo zarobków rzędu 10.000zł jemu nie starcza do pierwszego. Co gorsza, ja tego nie wymyśliłem, naprawdę był taki przypadek parę miesięcy temu.

Ta książka jest o ludziach wykolejonych, pozostawionych samym sobie, bez żadnej nadziei. Na szczęście jest siostra Małgorzata ze swoim sztabem ludzi, niosąca światło i miłość do każdego z nich. Zakonnica mająca swoje zasady, nie bojąca się wejść tam, gdzie inni boją się zadzwonić, a przede wszystkim powołana przez Boga do tego, by tym, o których zapomniano dać parę chwil radości, a może szansę na nowe życie, jeśli tylko tego zapragną.

Bądźmy jak Siostra i zarażajmy dobrem wokół siebie!