środa, 22 kwietnia 2020

11. Pamiętnik pełen nut

Obiecałem sobie, że nie będę wspominał o sami - wiecie - czym. Już wszyscy jesteśmy zmęczeni pojawiającymi się kolejnymi medialnymi informacjami, mniej lub bardziej sprawdzonymi, w związku z czym podjąłem decyzję, iż ten temat obtaczam turbanem w taki sam sposób, jak została opatulona głowa profesora Quirinusa Quirrella w filmowej adaptacji o okularniku z blizną. Tekst, który wam zostawię, pomimo wstępu nawiązującego do sagi o dzielnym, nastoletnim czarodzieju, niestety nie będzie posiadał magicznych właściwości, natomiast chciałbym zabrać Was do krainy, w której pojawi się trzech bohaterów, o których w ostatnim czasie zdarzało mi się bardzo często myśleć.

Zaczniemy sobie naszą podróż od legendy. Człowieka, który mimo bardzo młodego wieku, osiągnął mistrzostwo w swoim fachu. Jego dyscyplina nigdy nie była moją ulubioną, aczkolwiek z racji swoich gabarytów, stanowiła jakąś alternatywę w czasach zmagań podczas zajęć z wychowania fizycznego. Nie byłem jego wielkim fanem, natomiast w moim myśleniu o koszykówce on był postacią, która przedłużała generację Mistrzów, na których się wychowałem i nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek może go zabraknąć. A jednak. Kobe Bryant odszedł zdecydowanie za wcześnie.

O tym tragicznym wypadku dowiedziałem się przeglądając jeden z portali społecznościowych, za pośrednictwem informacji przekazanej przez Marcina Gortata. Zszokowała mnie i szczerze powiedziawszy niedowierzanie towarzyszyło mi przez kilkanaście kolejnych dni. Co więcej, jak teraz czytałem fragmenty tekstów o sportowcu, to wciąż mam wrażenie, że to co się stało, to jakiś podły żart. Nie jestem biografem zawodnika, aczkolwiek zapamiętałem go z kilku powodów. Za moich czasów była jedna ikona NBA, zresztą do dziś uważam, że to właśnie Michael Jordan był najlepszym koszykarzem globu, natomiast to, co charakteryzowało prawie całą karierę przedwcześnie zmarłego gwiazdora, to ciągłe porównania między jednym i drugim. Co więcej, Bryant był jedynym, który w tych zestawieniach szedł łeb w łeb, iż właściwie można pokusić się o stwierdzenie, że przejął pałeczkę po swoim starszym koledze, stając się "Jordanem swoich czasów." Sam nie znoszę takich określeń, ale celowo z nich korzystam, żeby pokazać, jakim graczem był Kobe. Wyróżniała go pasja, wręcz obsesja - by każdego dnia stawać się lepszym. Trening traktowany jako największa świętość, spowodował, że Black Mamba poświęcił całe życie koszykówce, a konkretnie swojej drużynie, bo przez dwadzieścia lat bronił barw Los Angeles Lakers występując z już zastrzeżonymi przez klub numerami: 8 oraz 24.

O samej technice i jego umiejętnościach trudno mi się wypowiadać bo nie chciałbym zanudzać, aczkolwiek zapraszam do zapoznania się z indywidualnymi rekordami tego pana. Napiszę tylko, że jego determinację i chęć zwycięstwa było widać w każdej sekundzie przebywania na parkiecie, przejawiało się w absolutnie nieszablonowych czy wręcz doskonałych zagraniach, którymi Bryant nierzadko zachwycał. Nie będę ukrywał, że czasem dawał się ponieść emocjom i wdawał się w bójki, czy po prostu faulował na granicy przepisów - on po prostu nigdy nie odpuszczał. Pod koniec jego występów coraz częściej trapiły go kontuzje, aczkolwiek mimo zerwania ścięgna Achillesa w trakcie meczu potrafił oddać jeszcze rzuty wolne, a dopiero potem zszedł do szatni.

W związku ze swoimi umiejętnościami był jednym z najlepiej opłacanych zawodników w NBA, co zaowocowało wieloma biznesami przynoszącymi majątek. Co warte podkreślenia, Kobe wraz ze swoją małżonką utworzył fundację, która pomaga w rozwoju dzieciom z ubogich rodzin, a sama działalność charytatywna nie była mu obca. Ze wspomnień polskich dziennikarzy, którzy mieli możliwość kontaktu z Bryantem, jednoznacznie wynika, że poza parkietem był to niezwykle otwarty i wrażliwy mężczyzna obdarzony poczuciem humoru, który w żaden sposób nie wykorzystywał swojej pozycji. 

Black Mamba osiągał nie tylko sukcesy sportowe, zdobył również Oscara w 2018 roku w kategorii najlepszy film krótkometrażowy za dzieło "Dear Basketball". Tak samo zatytułowany został absolutnie wzruszający list, w którym Kobe wyznaje miłość dyscyplinie, której poświęcił się w całości.

Stosunkowo wcześniej poznał swoją przyszłą żonę, z resztą nie obyło się bez komplikacji, gdyż ceremonia ślubna została przeprowadzona bez zgody jego rodziców (nie akceptowali jego wybranki - szczegóły zostawmy portalom plotkarskim), w wyniku czego nie pojawili się na weselu syna. Na szczęście pierwsze dziecko zdecydowanie ociepliło rodzinne relacje. Para doczekała się czwórki dzieci, mimo dużych kryzysów pozostali ze sobą, a Bryant okazał się fantastycznym ojcem zarażającym swoje potomstwo koszykówką, o czym świadczą smsy z przeróżnymi pytaniami wysyłane w środku nocy do Michaela Jordana. Taki właśnie był przez całe życie zawodnik Los Angeles Lakers - nieustępliwy, zdeterminowany i zadziorny. W swoim ostatnim meczu przeciwko Utah Jazz rzucił 60 punktów żegnając się z widzami z wielką klasą. Jego późniejsze pojawienia się w halach na widowni podczas rozgrywek wzbudzały żywiołowe reakcje publiczności. 

26 stycznia 2020r. Kobe Bryant zdążył jeszcze uczestniczyć na szczęście we Mszy św., przyjąć Komunię św. a potem wsiadł do helikoptera razem z córką Gianną (miał umowę ze swoją żoną Vanessą, że ze względów bezpieczeństwa zawsze będą latać osobno) na swój ostatni lot. Maszyna rozbiła się z niewyjaśnionych przyczyn na wzgórzach Calabasas i spłonęła. To, co było dla mnie poruszające, to mowa pożegnalna Michaela Jordana, w której widać, jak bardzo zażyłe stosunki panowały między obiema legendami. Kobe, odszedłeś od nas o dwie kwarty za wcześnie.

Z Miasta Aniołów zabiorę Was do Ojczyzny waszej i mojej, a konkretnie do Zduńskiej Woli, skąd pochodził popularny aktor. Mimo że nigdy się nie spotkaliśmy to zawsze wydawał mi się nawet nie tyle sympatyczny, co taki bardzo swojski. Taki nasz, Brat łata, niezwykle wrażliwy, ale bardzo naturalny. Może nie jest to najchwalebniejsza rzecz jaką w życiu zrobiłem, aczkolwiek miałem w życiu taki okres, gdzie dosyć intensywnie oglądałem program "Twoja twarz brzmi znajomo". Uważam, że to akurat jeden z lepszych z tego gatunku, natomiast w jego jury zasiadał drugi bohater tego tekstu - Paweł Królikowski. Co ciekawe, nie zdarzyło mi się oglądnąć chociaż jednego odcinka serialu Ranczo - ale wiem, że większość będzie go kojarzyć z roli Kusego. Ja natomiast bardzo doceniam jego kreację jako policjanta Igora Rosłonia w serialu Pitbull. Jak mawiali o nim najbliżsi - Królik miał to do siebie, że bardzo szybko potrafił zjednywać do siebie ludzi, a z mojej perspektywy zdawał się być takim ciepłym wujaszkiem, co i drwa z lasu przyniesie i jakąś frapującą historię opowie. A przede wszystkim był dobrym aktorem, który swoją pracę traktował bardzo skrupulatnie i dokładnie. W trakcie zeszłorocznych świąt Bożego Narodzenia docierały do mnie informacje o złym stanie zdrowia artysty, ale byłem przekonany, że spokojnie się z tego wyliże. Paweł, jeszcze niejeden serial mogłeś swą kreacją ubarwić! 

Naszą podróż zakończymy w tak zwanej "stolycy", gdzie czeka na nas ostatni bohater. Strasznie żałuję, że nie miałem okazji go poznać. Zdarza mi się o nim często myśleć, bo zdjęcie, które mam ustawione na tapecie swojego telefonu zostało zrobione niedaleko jego miejsca pracy. Chciałem pozostawić kilka słów o jednym z najważniejszych duszpasterzy ostatnich lat - księdzu Piotrze Pawlukiewiczu.

Pamiętam, że pierwszy raz usłyszałem jego głos podczas nagrań puszczanych na lekcjach religii w liceum, wydaje mi się, że to była jedna z części konferencji zatytułowanych: "Seks: poezja czy rzemiosło?" Szczerze powiedziawszy, nie byłem tym jakoś specjalnie zainteresowany - był to dla mnie odpoczynek przed kolejnymi lekcjami, zwłaszcza jeśli katecheza rozpoczynała kolejny szkolny dzień. Trochę lat upłynęło zanim poprzez innych księży trafiłem ponownie do ks. Piotra - tym razem na zdecydowanie dłużej. Pasja z jaką opowiadał o Jezusie sprawiała, że z Jego słowami zostawało się na dłużej, zwłaszcza że potrafił niezwykle barwnie opisywać historie znane nam z Ewangelii. Jego mądrość, poczucie humoru i wyjątkowa błyskotliwość stale powiększały grono słuchaczy. Jedną z rzeczy, którą najbardziej cenię u kaznodziejów to umiejętność przekładania Pisma Świętego na codzienność - żeby piękne retoryczne czy teologiczne ozdobniki nie przysłoniły pragmatycznych sposobów wdrożenia w życie usłyszanego biblijnego fragmentu. A do tego ks. Pawlukiewicz miał dar i dlatego moim skromnym zdaniem porywał tłumy, z Bożą pomocą, rzecz jasna.

Niestety kapłan zmagał się od wielu lat z kilkoma ciężkimi chorobami, które na tyle mu dokuczały, że mniej więcej na rok przed śmiercią wycofał się całkowicie z publicznej posługi duszpasterskiej. Jego pogrzeb wypadł w czasach zarazy, o ile na początku było mi z tego powodu przykro, teraz patrząc na to z pewnego dystansu, dochodzę do wniosku, że ks. Piotr całe życie próbował przejść tak jak Mistrz z Nazaretu, a przecież pod krzyżem też ostali się nieliczni, podobnie jak na uroczystości pożegnalnej duszpasterza. Myślę, że jedyne pytanie jakie warto zadać, brzmi ciągle tak samo: co my dalej zrobimy z pozostawioną spuścizną: czy faktycznie będziemy czerpać z jego nauk, powolutku wprowadzając je w codzienne zwyczaje, czy jednak postawimy mentalny pomnik i pójdziemy dalej zadowoleni z siebie. Księże Piotrze, będzie nam Ciebie bardzo brakować.

Dawno nic nie pisałem, dlatego dzisiaj stwierdziłem, że będzie dłużej. Jeżeli czekaliście na jakikolwiek tekst albo post wam się podobał - nie krępujcie się, zapraszam do lajków i komentarzy. Po każdym filmie, w momencie puszczania napisów jest włączana finałowa piosenka, dlatego teraz wrócimy do muzycznej serii i kolejnej kategorii.

Piosenka, która mnie nigdy nie zmęczy

Wybrałem piosenkę którą nie tylko bardzo lubię, ale też doskonale ona uzupełnia pozostawiony tekst. Przyznam szczerze, że nie jestem fanem Igora Herbuta, aczkolwiek tutaj stworzył poruszający utwór o ojcostwie w bardzo ładnej oprawie muzycznej. Tak sobie pomyślałem, że przecież Kobe Bryant, jak już wyżej pisałem, fantastycznie realizował się jako tata, mając czwórkę dzieci, z kolei Paweł Królikowski miał piątkę swoich pociech, a ksiądz Piotr swoim ojcostwem obejmował duchowo tysiące wiernych. Każdy z tej trójki pozostawił po sobie swoje dziedzictwo, więc mimo ich śmierci, będą nam mogli jeszcze potowarzyszyć, co prawda niestety już tylko wtórnie, co nie zmienia faktu, że nadal będzie można się czegoś od nich nauczyć.


czwartek, 16 stycznia 2020

10. Pamiętnik pełen nut

Witam Was serdecznie w 2020 roku, niosącym nowe nadzieje w postaci nieprzebranej ilości pomysłów i planów do zrealizowania! Mam nadzieję, że już odzyskaliście słuch po wybuchach kolorowych fajerwerków, a wasze głowy, dzięki fantastycznej miksturze jaką jest rosół, nie przypominają o sobie zbyt często.

Przez ostatnich dwanaście miesięcy grono czytelników się zwiększyło i mam cichą nadzieję, że ta wspaniała tendencja będzie nadal kontynuowana. W prywatnych rozmowach często spotykam się z pochlebnymi recenzjami moich bazgrołów, za co Wam bardzo dziękuję - jest to ogromnie miłe i sprawia mi dużo radości. W związku z tym mam dwie propozycje: pierwsza dotyczy przekucia dobrych i ciepłych słów w odważne działanie czyli krótko mówiąc poczujcie się jak Neron w Quo Vadis i podnieście wirtualne kciuki w górę! ;) Można to potraktować jako postanowienie od pierwszego stycznia - szybkie, mało wymagające, a wszystkich zadowala ! ;) Dzielmy się w sieci tym, co nam się podoba!

Druga to bardziej sugestia - nie ukrywam, że pomysły na nowe serie są coraz bardziej doprecyzowane natomiast gdyby w Tobie, która/y to czytasz, wykiełkowała idea, żeby podrzucić jakieś zagadnienie, które sprawi, że lektura tego tekstu będzie Ci milsza niż zwykle albo Cię zrelaksuje lub skłoni do wszelakich refleksji to nie krępuj się, aby mi o tym napisać/powiedzieć drogą komentarza na blogu, facebooku czy w prywatnej wiadomości. Każdy wasz odzew sprawi, że będziemy tworzyć coś wspólnie, a to z kolei byłaby absolutna, pozostając przy noworocznej terminologii, petarda.

Z racji różnego rodzaju problemów technicznych wreszcie udało mi się obejrzeć najnowszą produkcję Fernando Meirellesa zatytułowaną "Dwóch Papieży", która zdążyła już wzbudzić wiele dyskusji między oglądającą ją widownią. Postaram się w sposób najbardziej obiektywny przyjrzeć się temu dziełu i sprawiedliwie go ocenić, zatem zapraszam Was w podróż po najmniejszym państwie na świecie.



Nie ma sensu opowiadać o fabule, bo podejrzewam, że znakomita większość z Was wie, jak została poprowadzona historia obydwu kościelnych dostojników. Najpierw wspomnę, co w tym obrazie bardzo mi się podobało. Cała techniczna realizacja stoi na naprawdę bardzo wysokim poziomie, podążając za kamerą podglądamy miejsca niedostępne dla zwykłego śmiertelnika od letniej rezydencji papieży po Kaplicę Sykstyńską w czasie konklawe. Pomimo że osią dramatyczną tego filmu jest spotkanie i rozmowa dwóch mężczyzn w sile wieku to dynamiczny montaż sprawia, że abstrahując od wypowiadanych słów, na ekranie zdecydowanie nie ma nudy. Warto wspomnieć o muzyce, w której pojawią się argentyńskie wątki - jest ona w całej opowieści dodatkowym walorem. I ostatnia kwestia, a tak naprawdę od niej powinienem zacząć. Anthony Hopkins oraz Jonathan Pryce to największy atut tej produkcji. Panowie wykonali swoją pracę w sposób porywający, upodobniając się do swoich postaci dokładnie tak, jak zostało to nakreślone.

I tutaj zaczynają się schody, dlatego teraz opowiem o tej drugiej stronie medalu. Od samego początku na ekranie pojawia się napis, (widać go również na plakacie) że film jest inspirowany prawdziwymi wydarzeniami, co więcej jest przeplatany faktycznymi urywkami (fragment z pogrzebu Jana Pawła II, zjazdy kardynałów przed konklawe czy wreszcie spotkanie Benedykta XVI z Franciszkiem) co jasno sugeruje widzowi, że ten film może być traktowany jako dokumentalny. Niestety, ten obraz jest mocno krzywdzący w stosunku do Josepha Ratzingera, gdyż pokazuje go jako jednowymiarowego, konserwatywnego do granic możliwości papieża, który nie dopuszcza żadnym zmian prowadząc Kościół do rychłego upadku. W pozytywnym świetle niemiecki biskup Rzymu jest pokazany może dwa razy, a w kontrze do niego Franciszek okazuje się wielkim rewolucjonistą, lekiem na całe zło. Nie jest to prawdą, gdyż Benedykt jest jednym z największych teologów naszych czasów i swój pontyfikat (a właściwie całe kapłaństwo) budował poprzez racjonalizowanie naszej wiary czyli udowadniał że wywodzi się ona z merytorycznych i logicznych założeń, a nie jest jakimś efemerycznym tworem, który wziął się znikąd i donikąd prowadzi. Z kolei Franciszek w wielu kwestiach jest nadal ortodoksyjny i mam nadzieję, że takim pozostanie. Już na początku filmu następca Jana Pawła II przedstawiony jest jako polityczny gracz na konklawe, który tylko liczy głosy i koniecznie chce objąć Piotrowy Tron. Z dokumentów i informacji historycznych doskonale wiemy, że Benedykt już od dawna prosił Wojtyłę o przejście na emeryturę i papiestwo to byłaby ostatnia rzecz, którą chciałby przyjąć. Papież z Wadowic nie chciał tego przyjąć do wiadomości i cały czas odmawiał, a następnie prosił swojego późniejszego następcę o pozostanie, ponieważ Jan Paweł II go przy sobie bardzo potrzebował. Jednak, to co jest najbardziej bolesne to przekłamanie pojawiające się pod koniec filmu, łączące Josepha Ratzingera w sposób bezpośredni i podły z ogromnym dramatem, który wydarzył się w jednej z chrześcijańskich organizacji - nie chcę zdradzać szczegółów - zobaczycie sami.

Zdaję sobie sprawę, że to ma być fabularyzowany dramat, natomiast w tak poprowadzonej konwencji może zostać potraktowany jako dokument, co byłoby wysoce niesprawiedliwe z wyżej wymienionych powodów. (Nie pisałem o wszystkich niezgodnościach, starałem się pokazać tylko te najważniejsze.) Obawiam się, że skoro obraz dostępny jest na platformie Netflix, to jego oglądalność może być dosyć spora, a pewnie mało kto będzie próbował zweryfikować informacje podawane w tym dziele. Ponadto warto sobie uświadomić, że ten film opowiada historię ciągle ŻYJĄCYCH osób, które piastowały bądź piastują urząd następcy św. Piotra.

Reasumując cały mój wywód, "Dwóch Papieży" to bardzo dobrze nakręcona produkcja ze świetnymi kreacjami aktorskimi głównych bohaterów. Nie pozbawiona humoru, sprawnie zrealizowana, przeprowadza widza przez karty najnowszej historii Kościoła. Niestety, najważniejsze postaci zostały nakreślone powierzchownie i w sposób bardzo tendencyjny, a w wielu miejscach film, delikatnie mówiąc, rozmywa się z prawdą. Mimo wszystkich jego wad, zachęcam do obejrzenia, aby móc wyrobić sobie własne zdanie na jego temat.

Dzisiaj nasza maszyna losująca fantastycznie zgrała się z tematem felietonu, szczerze mówiąc kompletnie tego nie planowałem, niemniej skrzętnie to wykorzystam.

Piosenka, która sprawia, że jestem smutny

Przygotowując tę serię dochodzę do wniosku, że słucham dużo więcej muzyki o zabarwieniu melancholijnym lub refleksyjnym dlatego w tej kategorii długo się głowiłem i ostatecznie padło na utwór bardzo znany:


Utwór został napisany przez Paula McCartneya w wieku 24 lat. (wydany 5 sierpnia 1966r.) Patrząc przez pryzmat zaśpiewanego tekstu, ten młody wiek autora świadczy o tym, iż Brytyjski multiinstrumentalista dosyć szybko stał się dojrzałym mężczyzną. Przez wiele lat trwały spekulacje, kim tak naprawdę jest tytułowa bohaterka tego utworu. Gwiazdor sugerował, że było to nawiązanie do Eleanor Bron - artystki odtwarzającej jedną z ról w filmie "Help" autorstwa zespołu The Beatles. Druga z interpretacji, ta bardziej prawdopodobna sugeruje, że w jednym z szpitali zlokalizowanych w Liverpoolu pracowała pomywaczka E. Rigby; taka informacja została zdobyta dzięki przekazaniu przez kompozytora na aukcję charytatywną wyciągu z archiwów księgowych właśnie z tej kliniki. Odkąd zacząłem słuchać najsłynniejszej czwórki z Liverpoolu, (a było to jeszcze za dziecięcych czasów - kiedy to zleciało?) ten utwór zawsze wprawiał mnie w zadumę, co nie zmienia faktu, że wszystkie ich pozostałe radosne i skoczne brzmienia wprawiały mnie w równie taneczny nastrój. Chylę czoła przed historią muzyki, jaką stworzyli John, Paul, George i Ringo.

P.S. Wprawni czytelnicy na pewno zauważyli, że nie napisałem skąd się wzięło to połączenie tematów. Otóż w "Dwóch Papieżach" pojawia się taki fragment, gdzie główni bohaterowie znajdują się przy fortepianie i w wyniku rozmowy jeden z nich wspomina omawianą wyżej piosenkę. Skoro dawno nie pisałem, to dzisiaj zostawiam Wam więcej tekstu ! Nie zapomnijcie o łapkach w górę! Najlepszego dnia! :)