piątek, 22 marca 2019

2. Pamiętnik pełen nut

Jedliście kiedyś słodkie kiwi? Tak się ostatnio nad tym zastanawiałem, bo po raz kolejny liczyłem na słodką przyjemność, a skończyło się jedynie na dosyć wymownym grymasie. Podobnie jak ze wczorajszym meczem ale akurat w tym przypadku najważniejsze są zdobyte trzy punkty, a te będą zapisane na konto naszej reprezentacji. W międzyczasie rozpoczęła się jedna z najpiękniejszych pór roku - wiosna. Uwielbiam ten moment, kiedy po zimie wszystko powolutku zaczyna budzić się do życia: drzewa czy kwiaty zaczynają wypuszczać nieśmiało swoje pąki, ptaki coraz głośniej pośpiewują, a słońce coraz śmielej ogrzewa swoimi promieniami. Od razu się człowiekowi robi tak cieplej na sercu. Dzisiejszy wpis zostanie poświęcony następującemu tematowi:

Piosenka z liczbą w tytule

Właściwie tutaj dopiero zaczęły się schody, bo miałem w głowie kilka przeróżnych pomysłów i naprawdę trudno było mi się zdecydować ale ostatecznie dokonałem najmniej oczywistego wyboru. Zapraszam do posłuchania "Born in 58", jej autorem jest Bruce Dickinson.


Samego twórcy nie trzeba przedstawiać, gdyby jednak ktoś miał wątpliwości to jest frontman zespołu Iron Maiden - jednego z najbardziej popularnych reprezentantów gatunku heavy metal. Utwór pochodzi z pierwszej solowej płyty wokalisty - "Tattooed Millionaire", która nie odniosła zbyt dużego sukcesu. A wydaje mi się, że sama piosenka też jest niedoceniana. Jej tekst jest impresją opowiadającą o końcówce lat pięćdziesiątych (jak łatwo się domyślić, Bruce urodził się w 1958 roku) oraz o tym, że o najważniejsze w życiu wartości trzeba walczyć. Jeśli akurat my tego nie robimy, to zapewne w innej części świata ktoś inny przelewa za nie swoją krew. Może warstwa muzyczna nie jest porywająca, aczkolwiek mam do tej piosenki sentyment, zwłaszcza że jest tylko rok ode mnie młodsza..

Chciałem jeszcze napisać parę słów o samym muzyku. Jego mama zaszła w ciążę, kiedy była nastolatką, w związku z czym chciała popełnić aborcję, która na szczęście się nie powiodła. Paul Bruce (od samego początku wszyscy zwracali się do niego drugim imieniem) przekuł ten traumatyczny moment w sztukę o czym świadczy jego płyta "Accident of Birth". Młodziutkiego chłopaka wychował dziadek. Z perspektywy jego kariery dosyć łatwo można wywnioskować, że jest  człowiekiem bardzo ułożonym i zdyscyplinowanym. Imponująca jest jego wszechstronność; w latach dziewięćdziesiątych oddał się swojej kolejnej pasji - nauce pilotażu i wolnych chwilach pracuje jako etatowy pilot samolotów pasażerskich Boeing 757 w brytyjskich liniach lotniczych. Będąc kapitanem powietrznej maszyny wylądował w podkrakowskich Balicach 24 grudnia 2007 roku. Od siedmiu lat jest współzałożycielem i właścicielem firmy zajmującej się serwisowaniem samolotów pasażerskich. Wokalista napisał trzy książki oraz scenariusz do filmu Chemical Wedding w reżyserii Juliana Doyle'a, w którym pojawił się epizodycznie, oprócz tego był prezenterem radiowym oraz prelegentem na spotkaniach biznesowych. A na co dzień jest mężem i ojcem trójki dzieci.

Celowo pominąłem całą działalność związana z Iron Maiden, gdyż podejrzewam, że ta część z życia artysty jest najbardziej znana. Lubiłem tej kapeli słuchać i mam też tam parę kawałków, do których co jakiś czas lubię wracać. Co by nie powiedzieć o samym Dickinsonie - gość sprawdził się na kilku delikatnie mówiąc różniących się od siebie płaszczyznach, zatem niech on będzie zachętą do bardziej kreatywnego spędzania czasu w nadchodzący weekend niż zwykle!

P.S. Miłośników Iron Maiden oraz wszystkich czytelników zapraszam do lajkowania! :)

wtorek, 19 marca 2019

1. Pamiętnik pełen nut

Chciałem wszystkich bardzo serdecznie przywitać w nowej serii, która zagości na łamach mojego bloga. Będzie to podróż po muzycznym świecie wypełniona różnymi rodzajami utworów bliskich mojemu sercu. I to będzie wątek scalający cały cykl, natomiast pojawią się również inne interesujące zagadnienia. Jedno mogę obiecać z góry - odpoczywamy od piłki nożnej - mimo że już w czwartek ruszają kolejne eliminacje do Mistrzostw Europy w 2020 roku.
Muzyka to jedna z moich największych niestety nieodwzajemnionych miłości. U mnie słuch jest wybiórczy jak u przeciętnego reprezentanta (bez względu na płeć) małżeństwa z długoletnim stażem. W związku z czym, co do mnie dotrze to śpiewam, a całą resztę improwizuję, bo najgorsza ze wszystkiego jest rutyna. Zdolność ta dyskwalifikuje mnie do śpiewania w chórze, na szczęście wymyślono prysznic, gdzie oprócz podstawowej funkcjonalności służy on głównie do wokalnych popisów. Ci, którzy tego nie robili, niech pierwsi rzucą kamień. W ogóle polska nazwa tego urządzenia pochodzi od Vincenza Priessnitza, żyjącego w pierwszej połowie XIX wieku. Mimo że był analfabetą, zajmował się medycyną niekonwencjonalną i naturalną, a konkretniej wdrażał metody hydroterapii. Stworzył własny dom kuracyjny, gdzie aplikował swoim pacjentom terapie wodne. Pozostawił po sobie duży majątek, a za swoją działalność został odznaczony złotym medalem zasługi. Był samoukiem, a jego zakład na terenie obecnych Czech istnieje do dzisiaj. Wróćmy jednak do głównego tematu. Serię rozpocznie następujący odcinek:

Piosenka z kolorem w tytule

Miałem tutaj duży dylemat, bo cały czas myślałem o bardzo znanym Purple rain autorstwa Prince'a ale ostatecznie stwierdziłem, że to dosyć oczywisty wybór. Dlatego dzisiaj będzie utwór Wojciecha Młynarskiego: "Jeszcze w zielone gramy" w wykonaniu Darii Zawiałow.


Zachwycił mnie absolutnie tekst, co jest zjawiskiem dosyć oczywistym patrząc na to, kto jest jego autorem. Jak przyjemnie jest posłuchać o nadziei, jednej z najważniejszych atrybutów, która nie pozwala nam się poddać, złożyć zabawek czy po prostu upaść i już się nie podnieść. Bo przecież to nie jest tak, że nasze życie to jedna wielka gra komputerowa, gdzie nosimy w plecaku flakonik z nadzieją i zapewne kiedyś się on skończy, a w żaden sposób nie da się go już naładować. (Chyba, że Cię zabiją i grasz od początku, ale naprawdę tak nie ma). Tak w ogóle odnoszę wrażenie, że strasznie często nadzieję przekuwamy na broń, tyle że sami się nią później próbujemy skrzywdzić, zamiast potraktować ją jako oręż w walce z przeciwnościami losu. Miałbym takie ciche życzenie, aby każdy, codziennie rano wstając z łóżka, najlepiej od razu po kąpieli nacierał się zielonym kremem - nadzieją, który sprawi, że trudne nas nie przytłoczy, skomplikowane nas nie poróżni, ciężkie nas nie przygniecie, a upokarzające nas nie złamie. 

Nikt tak nie pisał jak Pan Wojciech. Mistrz doboru słów, zgrabności tekstu, poczucia humoru oraz niezwykle trafny obserwator otaczającej nas rzeczywistości. Mam do niego ogromny sentyment, bo kiedy jeszcze miałem inny pomysł na siebie i koniecznie chciałem zdawać do szkoły teatralnej, to znajomy, który sprawdzał moje możliwości muzyczne poradził mi, żebym przygotował coś z repertuaru właśnie Młynarskiego, jeśli nie czuje się mocny w śpiewaniu, gdyż nie jest on wokalnie bardzo wymagający. A do pani Darii trafiłem poprzez innego artystę ale o nim innym razem. Faktem jest, że swoim wykonaniem dała tej piosence nowe życie, słychać, że wie o czym śpiewa, a sens rezonuje bardziej niż w oryginalnym wykonaniu.

Na koniec pozostawiam parę linijek z dedykacją na dziś, jutro czy przede wszystkim na całe życie:

"Więc nie martwmy się, bo w końcu
Nie nam jednym się nie klei
Ważne, by choć raz w miesiącu mieć dyktando u nadziei
Żeby w serca kajeciku po literkach zanotować
I powtarzać sobie cicho takie prościuteńkie słowa

Jeszcze w zielone gramy, jeszcze nie umieramy
Jeszcze się spełnią nasze, piękne dni, marzenia, plany
Tylko nie ulegajmy przedwczesnym niepokojom
Bądźmy jak stare wróble, które stracha się nie boją"

P.S. Fanów artystów, których wspomniałem oraz moich czytelników zapraszam do pozostawienia kciuka w górę bądź komentarza. Dobrego wieczoru! ;) 

niedziela, 17 marca 2019

Iskry - odc. 10. Abraham.

Cóż za przepiękna niedziela nam się wydarzyła! Aż żal z niej nie skorzystać poprzez pójście na spacer, piknik czy wycieczkę. Dla tych, którzy dzisiaj później startują będzie mała niespodzianka - kolejny post. Pamiętacie jeszcze serię Iskry? Był to pierwszy cykl rozpoczynający tego bloga. Jakiś czas temu zorientowałem się, że zapowiadałem dziesięć odcinków, a gdzieś ten ostatni się zagubił, w związku z czym teraz chcę nadrobić zaległości.

Zależało mi na tym, żeby spiąć tę serię klamrą. Pojawiło się w niej kilka wątków motywujących do zmiany, do pójścia dalej i zaprzestania oglądania się za siebie. W moim życiu to naprawdę zafunkcjonowało ponieważ od pierwszego tekstu do teraz zmieniło się prawie wszystko. Z perspektywy czasu stwierdzam, że wszelkie nowości przyniosły wiele radosnych i wspaniałych momentów, a to co się jeszcze dokonuje - ufam, że w niedalekiej przyszłości zaprocentuje!

Mam nadzieję, że Wam też udało się w tym okresie zrealizować kilka nie dających spokoju planów i zachwycić się paroma odkryciami, o których wcześniej nie zdawaliście sobie sprawy. Dzisiaj będzie ostatnia historia i przekaz dla wszystkich, którzy próbowali coś zmienić, ale zawsze coś stało na przeszkodzie. Na początek będzie historia oparta na faktach:

Inspirujące było dla mnie prześledzenie niepowodzeń, jakich doświadczył pewien młody człowiek. Kandydował w wyborach do władz lokalnych w Illinois i doznał sromotnej porażki. Potem założył własną firmę. Zbankrutował i przez siedemnaście lat musiał spłacać długi zaciągnięte przez nieodpowiedzialnego wspólnika. Zakochał się w pięknej, młodej dziewczynie, zaręczył się z nią; wkrótce potem ona zmarła. Powrócił do polityki i kandydował tym razem do Kongresu, ale znów przegrał. Następnie próbował dostać się do pracy w United States Land Office, nie udało mu się. Kandydował do Senatu Stanów Zjednoczonych - znów przegrał. Dwa lata później został zwyciężony przez Douglasa. Klęska po klęsce, niepowodzenie po niepowodzeniu. Nie rezygnował jednak i ciągle próbował. Przeszedł do historii. Być może słyszeliście o nim. Nazywał się Abraham Lincoln.

Tak sobie myślę, że chyba najgorszą rzeczą, jaką można zrobić to nawet nie poddać się, a zrazić się po przegranej walce. Bo jeśli zrezygnujesz to jest duże prawdopodobieństwo, że ktoś znajdzie jakiś bodziec, który sprawi, że znów staniesz w szranki. A jeśli się faktycznie zrazisz, to ciężko cokolwiek z tym dalej zrobić, bo cokolwiek by nie zaproponować - wtedy z reguły nastawienie jest negatywne. Z racji tego, że w powietrzu czuć coraz bardziej wiosnę, pamiętajmy z tyłu głowy o tych wojownikach, którzy mimo kłód rzucanych pod nogi oraz wszelkiego rodzaju przeciwieństw, parli do przodu, konsekwentnie realizując to, co sobie założyli. Nie bójmy się być jak oni! Aż przyjdzie kiedyś taka niedziela, gdzie przy śpiewie ptaków usiądzie sobie człowiek z ukochaną osobą na tarasie wybudowanego domu, upije łyk kawy, zaciągnie się świeżym powietrzem i zamknie na chwilę oczy..

Właśnie takim wręcz marzycielskim obrazem chciałem się z Wami pożegnać, a wszystkich ciekawych wcześniejszych Iskier zapraszam do początków tego bloga. Bardzo dziękuję za to, że tak chętnie czytaliście te wszystkie motywacyjne historie, a teraz przyszedł czas na coś nowego. Szczegóły już wkrótce, mam nadzieję, że kolejna seria będzie się pojawiać w regularnych odstępach! Korzystajcie z niedzieli! Dobrego czasu życzę ! ;) 

sobota, 16 marca 2019

Rurka z Krem(l)em - XXV

Cóż to był za wspaniały finał! Z reguły w meczach o puchar rozgrywane są wojny taktyczne i o rozstrzygnięciu decyduje jeden błąd, jednak tym razem było zupełnie inaczej. Fantastyczne widowisko okraszone sześcioma golami, gdzie w głównej roli wystąpiły zespoły Francji i Chorwacji. Jak wiadomo wszem i wobec Trójkolorowi wygrali 4-2 ale z drugiej strony żal mi było tej niesłychanie walecznej i charakternej drużyny z Półwyspu Bałkańskiego. Ostatnia bramka strzelona przez aktualnego mistrza świata autorstwa Kyliana Mbappé była świetnym podsumowaniem całego turnieju w wykonaniu tego młodzieńca. Z jaką niebywałą gracją trafił do siatki, aż przyjemnie było na to popatrzeć. Można powiedzieć, że przedstawił się światu już w pełnej krasie i nie zdziwię się, jeśli przejmie pałeczkę po dwóch cyborgach, którzy zdominowali piłkarską rywalizację o miano najlepszego zawodnika globu w przeciągu kilku ostatnich lat.

Mam jeszcze jedno wspomnienie z rosyjskim turniejem, które mi do dzisiaj towarzyszy. Otóż w byłej pracy zorganizowano konkurs, gdzie przewidywaliśmy wyniki meczów całej fazy grupowej. Dołączyłem do zabawy i przybierając minę znawcy powpisywałem mniej lub bardziej sensowne rezultaty jakie mi przyszły do głowy, uwzględniając w tym niespodzianki czy sensacje. Na początku rzeczywiście interesowałem się tym oraz gorączkowo sprawdzałem trafność swoich typów, zwłaszcza w odniesieniu do propozycji pozostałych uczestników. Jednak kiedy zauważyłem, że zdecydowanie zaczynają mnie wyprzedzać koleżanki z pracy, (to nie szowinizm, tylko czysta obserwacja sytuacji) uznałem, że lepiej się trzymać się złotej zasady Andrzeja Kmicica: "Kończ waść, wstydu oszczędź!" i przestałem się interesować naszym konkursem. Jakież było moje zdumienie, gdy otrzymałem informację, że w związku z zakończonymi rozgrywkami grupowymi, okazało się, że ostatecznie wyprzedziłem wszystkich i wygrałem o dosłownie parę punktów. Czułem się, jakbym dojeżdżał w tygodniu do ronda Matecznego około godziny 16 nie wpadając w żaden korek - nie to żebym nie miał satysfakcji, tylko po prostu się nie spodziewałem. Po niemrawym początku odszedłem z ekipy w glorii zwycięzcy. Inny by się chwalił, ja mówię jak jest.

Jak pewnie się domyślacie, to ostatni odcinek Rurki z Krem(l)em, w związku z czym chciałem bardzo podziękować tym, którzy wiernie trwali i czytali te wspomnienia z mundialu oraz obecnych wydarzeń. To zawsze jest bardzo miłe, kiedy zaczepiacie mnie i mówicie, że to, co napisałem Wam się podobało. Warto postawić kolejne pytanie: co dalej? W następnym wpisie domknę serię, która była na początku bloga, a potem.. zobaczymy. Mam już pewien pomysł, ale żeby nie zapeszać, szczegóły będę podawał w następnych postach.

Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego w ramach prezentu kobiety wręczają kwiaty w prezencie mężczyznom. Ogarnia mnie wtedy uczucie takiego całkowitego zażenowania i absolutnie nie potrafię się w tej sytuacji odnaleźć. Piszę o tym nie bez przypadku, ponieważ w swojej pracy z okazji dnia mężczyzny otrzymałem właśnie żonkile. Podlewałem je, ale chyba wyszły z założenia, że dla takiego właściciela nie warto żyć, co oznacza, że byłbym kiepskim wolontariuszem z hospicjum św. Łazarza. Faktem jest, że takiego prezentu nigdy nie dostałem, zatem to kolejne, ciekawe doświadczenie! ;) 

Kończę, bo czas wzywa do zmiany zajęcia, odpoczywajcie, korzystajcie z weekendu i cieszcie się zbliżającą się wiosną! ;)

Rurka z Krem(l)em - XXIV

Mam wyrzuty sumienia, że troszkę zaniedbałem czytelników tej serii, ale już nadchodzę z kolejnym tekstem. Dzisiaj wypada nam przypomnieć sobie spotkanie, które decydowało o przyznaniu trzeciego miejsca na rosyjskim turnieju. Mierzyły się ze sobą Belgia i Anglia. Ależ fantastycznie rozpoczął się ten mecz dla kraju, z którego pochodzą frytki, bowiem objął on już prowadzenie w czwartej minucie za sprawą Thomasa Meuniera. Synowie Albionu nie pozostawali bezczynni i byli coraz bliżej zdobycia wyrównującej bramki, niemniej jednak to Czerwone Diabły rozgrywały porywający koncert, gdzie ręce same składały się do oklasków. Przewaga została udokumentowana drugim golem w końcowym fragmencie meczu, którego autorem był Eden Hazard. Z perspektywy całego turnieju ten najniższy stopień podium zdecydowanie Belgom się należał. Grali bardzo ofensywnie, a cały zespół pracował na kolejne gole. Naprawdę, oglądanie ich w akcji to była duża przyjemność. Natomiast Anglikom, moim zdaniem, zabrakło już w tej ostatniej bitwie sił. Nikt się nie spodziewał, że Wyspiarze zajdą aż tak daleko, choć nie brakuje opinii, że mieli dużo łatwiejszą drabinkę do tzw. "małego finału". W takiej sytuacji zawsze wychodzę z założenia, że dobór słabszych rywali też trzeba umieć wykorzystać, a przede wszystkim najpierw dostać się na turniej.

Byłem pod ogromnym wrażeniem jednego z konkursów skoków narciarskich o Mistrzostwo Świata na skoczni normalnej, w którym na naszych oczach działa się historia z polskimi bohaterami w rolach głównych. O ile sam fakt zdobycia złotego medalu przez Dawida Kubackiego czy srebrnego przez Kamila Stocha był w śmiałych oczekiwaniach do przewidzenia, o tyle sposób, w jaki je zdobyli, był absolutnie niewiarygodny. Jak to jest możliwe, że rywalizację wygrywa zawodnik, który po pierwszej próbie zajmuje 27 miejsce, a drugą lokatę zajmuje osiemnasty skoczek po I serii?! Jasne, warunki miały ogromny wpływ na to, co się działo na skoczni, ale mimo wszystko zakrawa to na mały cud! Gratuluję Dawidowi, a także Kamilowi i życzę kolejnych sukcesów oraz pucharów w gablotach.

Tak się zastanawiam, powoli wychodząc już z tematyki sportowej, ile razy w życiu człowiek po podjęciu błędnej decyzji zostaje na szarym końcu, (podejrzewam, że zdarzać się to może bardzo często); jak to się teraz ładnie mówi: ma już tylko iluzoryczne szanse, że coś się poprawi, a jednak nie tracąc nadziei ufa w końcowy sukces. To jedno z najdłuższych zdań, jakie napisałem, w związku z czym uznałem, że aż się pochwalę.

Większość dzisiejszego wieczoru spędziłem na oglądaniu mistrzów kabaretowych improwizacji, gdzie otrzymując zadany temat i miejsce, musieli wykreować zabawne dialogi, jednocześnie próbując się odnaleźć w wymyślonej sytuacji. Podziwiając ich doświadczenie oraz niezwykłą sprawność w pojedynkach scenicznej błyskotliwości dochodzę do wniosku, że życie codziennie potrafi nas zaskoczyć chwilami, gdzie trzeba wykazać się niezwykłą pomysłowością i bardzo bujną wyobraźnią. Jest taka bardzo ciekawa gra, którą trenerzy lubią wykorzystywać podczas warsztatów dotyczących pracy z grupą. Każdy członek zabawy ma zamknięte oczy i otrzymuje do ręki parę klocków. Zespół ma zgadnąć jakiego koloru i kształtu brakuje. Prowadzący może jedynie udzielić informacji, jakiej barwy jest dana figura. To z początku wydaje się absurdalne, ale naprawdę jest do zrobienia. Najbardziej fascynujące w tym ćwiczeniu jest to, jak w różny sposób uczestnicy potrafią opisać identyczną formę. Przenosząc to na jeszcze wyższy poziom, tak sobie myślę, że to samo robi z nami miłość. Ta dodatkowa para oczu rozszerza horyzont, wyostrza smak, a przede wszystkim pozwala spojrzeć na daną sytuację z zupełnie innej perspektywy. Nie chodzi mi tutaj o różowe okulary zakochania, tylko percepcję świata w świadomie budowanej relacji z nieco dłuższym stażem. I tak jak dla mnie obieranie ziemniaków będzie po prostu prozaiczną czynnością, która sama się nie zrobi - dla niej będzie okazją do zjedzenia wspólnego posiłku. Lub tak jak ona wycina, rysuje, maluje, czy każdego dnia nosi torbę wypełnioną milionem materiałów - w jej oczach to po prostu kolejne przygotowanie do pracy, a dla mnie to są momenty, kiedy ją podziwiam, że można codziennie wkładać tyle serca i poświęcenia, po to by inni mogli odkrywać jak natura czy świat jest piękny oraz jak mądrze został zaprojektowany.