Jeżdżenie do pracy w niedzielę to zbrodnia. Ani się wyspać, ani odpocząć. Co gorsza, nawet jeśli się uda zrobić kawę, to i tak nie ma jej kiedy wypić. A degustacja małej czarnej w biegu jest jak umawianie się na randkę z partnerką bądź partnerem, co do której/którego urody, oględnie mówiąc, nie jesteśmy przekonani. Można, tylko po co?
To był mój manifest wzburzonego (tu wstaw dowolny przymiotnik określający uczucia pokrzywdzonego za losy świata) Polaka, który.. no właśnie, zgodnie ze zwyczajem znowu narzeka, zatem zacznijmy jeszcze raz..
Jest piękny, niedzielny poranek. Wirujące płatki śniegu są tak białe, jakby sypał je sam Zygmunt Chajzer. Skrzypiący pod nogami puch odmierza kolejny nasz krok. Przed nami aura roztacza zimową opowieść, po której przewodnikiem będą słowa naszych babć i dziadków, wypowiadane przy wesoło skrzącym kominku. Zwłaszcza dziś i jutro, kiedy obchodzimy ich święto. Każdy drepcze swoją ścieżką, jedni nie mogą się doczekać pierwszych oznak wiosny, a inni oczekują na.. tramwaj. Właśnie tym środkiem komunikacji podróżowałem rano i byłem świadkiem następującej sceny. Na pewnym przystanku wsiadła kobieta z taką psinką, w sensie bardziej psem ale malutkim, zajmującym ociupinkę miejsca.. Szczerze? Weszła z WILCZUREM! Pojazd był prawie pusty. Musiała, no po prostu musiała usiąść koło mnie. Pytam się, czemu? Czy naprawdę potrzebowała mojego towarzystwa? Przecież ma czworonoga. Sorry, czworozaura. Od razu mignęły mi przed oczami filmowe sceny o podobnej tematyce, poczynając od kultowego już "Dnia świra". Uznając, że białogłowa (taka czapka) choruje na swoistego rodzaju klaustrofobię, wróciłem do własnych myśli, fakt, nie na długo. Po pobieżnej obserwacji siedzącej obok mnie kobiety, dostrzegłem, choć bardziej zgodny z prawdą byłby zwrot "poraził mnie" jej odblaskowy makijaż. Oczywiście, mam świadomość, że o gustach się nie dyskutuje, ale albo ta pani jechała przeprowadzać dzieci przez pasy albo miała zamiar wracać późno w nocy i chciała uniknąć wypadku drogowego. Tylko od razu nasuwa się pytanie: po co jej w takim razie pies? To nie był koniec atrakcji, chwilę później współpasażerka wyciągnęła książkę. Zaimponowała mnie, w mojej głowie rozległo się głośne: szacuneczek! Muszę się teraz przyznać, że jako zapalony książkopochłaniacz (z ang. bookeater - nie polecam się chwalić tym słowem wśród znajomych, chodzi mi oczywiście wyłącznie o prawa autorskie), lubię wiedzieć, co ludzie czytają więc natychmiast to sprawdziłem. Kara przyszła szybko. Tytuł lektury brzmiał następująco: "Czego nie powie Masa o polskiej mafii?". Szczerze wam powiem, nagle dziwnym trafem znalazło się miejsce na ogromną torebkę mojej towarzyszki podróży, co więcej pies przestał przeszkadzać, a nawet wydał się coraz bardziej przyjacielski. W moich myślach krążyła refleksja, że najciemniej jest zawsze pod latarnią, co nie zmienia faktu, iż wolałem ciszej oddychać, żeby (się tak spoufalę) mojej nowej koleżanki nie drażnić, a tym bardziej jej zwierzęcia. Wychodząc z tramwaju dotarło do mnie, co by było, gdyby tę historię skwitował niejaki Franz Maurer doskonale znanymi słowami: ...bo to zła kobieta była... Dlatego rozpocząłem ten tekst od zdania: jeżdżenie do pracy w niedzielę jest zbrodnią. Dzisiaj się udało, ale było blisko.. A za tydzień?
Ostatnio poruszyłem ważny temat życia czy też próby odnalezienia się w ekstremalnej sytuacji rodzinnej. Po tej Iskrze dostałem do Was sporo e-maili oraz wiadomości informujących mnie, że dobrze zrobiłem poruszając ten temat, że warto jest pisać o tak trudnych rzeczach, szczególnie, iż niestety zdarzają się one coraz częściej.. Żartuję, tak naprawdę, nic nie otrzymałem, ale po prostu potrzebowałem czymś wypełnić ten akapit.
Nie ukrywam, było to ciężkie, w związku z czym teraz będzie lekko, łatwo i przyjemnie. Jak zawsze, na początek krótka opowiastka:
Wiele lat temu Scrully Blotnick przeprowadził badanie wśród 1500 osób. Badanych podzielono na dwie kategorie. Kategoria A objęła ludzi, którzy stwierdzili, że najpierw dążyliby do zdobycia pieniędzy, a dopiero potem robiliby to, co chcieli. Zaliczono do niej ponad 1245 osób. W kategorii B znalazło się 255 ludzi, które deklarowały, że w pierwszej kolejności rozwijałyby swoje zainteresowania i ufały, że pieniądze przyjdą w ślad za tym. Co się stało?
Dwadzieścia lat później w całej badanej grupie było 101 milionerów. Tylko jeden wywodził się z kategorii A. Pozostałych 100 z kategorii B, grona osób, które twierdziły, że najpierw realizowałyby swoje pasje i pozwoliłyby, aby pieniądze przyszły później.
Jak to ludzie mawiają: pieniądze szczęścia nie dają, ale lepiej płakać w Ferrari niż w polonezie. Inna sprawa, że same klapeczki do tej sportowej, włoskiej bestii kosztują tyle, co używany ale sprawny samochód, znacznie lepiej przystosowany do polskich dróg, patrząc przez pryzmat samego zawieszenia. Swoją drogą, nadal są w Polsce trasy, gdzie najlepiej podróżowałoby się wozem Flinstonów. Ale nie na darmo w polskim języku słowo drogi oznacza zarówno odcinek do pokonania, jak i w wersji przymiotnikowej: kosztowny, cenny. Przypadek? Nie sądzę..
A tak w ogóle, wyraz milioner, owszem określa kogoś, kto posiada milion, ale nie musi to być od razu mamona. Jakiś człowiek ma np.: milion par butów czy wędek albo tyle ma skompletowanych zwycięstw wszelakiego rodzaju. A przede wszystkim liczba ta może wyrażać ilość znajomych na portalu społecznościowym. Dlatego, żeby nie tracić kolejnych, wirtualnych koleżanek i kolegów kończę wpis niezwykle oryginalnym pytaniem brazylijskiego wieszcza:
Paulo Coelho docieka - na czym się koncentrujesz: na pieniądzach czy na pasji?