sobota, 14 grudnia 2019

8. Pamiętnik pełen nut

Od razu napiszę, że dziś mam taki faktyczny bigos w głowie (ewidentnie się święta zbliżają) więc zaproszę Was w podróż związaną z kolejną kartą pamiętnika - mam nadzieję, że zostaniecie ze mną, a jeśli nie dotrwacie, to przynajmniej sprawię, że szybciej zaśniecie.

Na początku zacznę od sytuacji, z którą zmierzyłem się niedawno w jednym z autobusów. Wracałem do domu i kiedy wsiadłem do pojazdu - nagle poczułem, że świat zwalnia. Niedaleko drzwi siedział najprawdopodobniej bezdomny, na co wskazywałby ubiór oraz filtrujący nozdrza zapach. Będę szczery: w pierwszej chwili byłem rozczarowany czy wręcz zły, że w takich warunkach przyjdzie mi spędzić kolejnych 5 minut życia, bo przecież jechałem AŻ dwa przystanki. Jak się można tak zapuścić; no skandal. A chwilę później przyszło otrzeźwienie i ogromne poczucie wstydu. Po pierwsze nie znam historii tego człowieka, a po drugie jestem sympatykiem inicjatywy zatytułowanej Zupa na plantach i doceniam trud oraz poświęcenie wszystkich pracujących przy niej wolontariuszy. To nie koniec historii ze środka komunikacji. Na przystanku razem ze mną wysiadła rodzina. Mama z jedną córką siadła z przodu, natomiast ojciec z drugą stał niedaleko mnie, współegzystując w tej specyficznej atmosferze. Gdy na chodniku cała familia znów się połączyła, byłem świadkiem takiego dialogu:
R1: Nawet nie wiesz, co przeżyliśmy..
R2: Co się stało?
R1: Jechaliśmy w takim smrodzie, bo jakiś menel wsiadł. Tak śmierdziało, że się nie dało wytrzymać. Jak można tak robić! Meneli się nie powinno wpuszczać.
Najsmutniejsze było w tym wszystkim, że obydwie córeczki nasłuchiwały. (Podobnie jak cały przystanek - pan okazał się być właścicielem donośnego głosu i podczas kolejnego naszego spotkania, tym razem w tramwaju, podburzał autorytet swojej małżonki w oczach dzieci.) Traktuję to jako kolejną lekcję, którą mam nadzieję wykorzystać, kiedy zdarzy mi się przycupnąć ze swoimi pociechami w krakowskiej komunikacji.

Ten wstęp też nie jest przypadkowy, bo dzisiaj zajmiemy się następującym tematem przygotowanym przez muzyczną maszynę:

Piosenka o alkoholu lub narkotykach

Pierwsze utwory, które przemknęły mi przed oczami to nieśmiertelny hit Dżemu - "Whisky" oraz "Andzia" Oddziału Zamkniętego, nie wspominając oczywiście o klasyku The Doors - "Alabama Song." Zdecydowanie najłatwiej byłoby polecić coś z polskiego rapu - naprawdę nie trzeba byłoby głęboko szukać. Natomiast dziś, skoro temat dotyka substancji powszechnie uznawanych za bardzo zdradliwe, to opowiem historię pewnej dziewczyny, której nagminne korzystanie z tychże zrujnowało życie.

Nasza bohaterka urodziła się w żydowskiej rodzinie (Przodkowie byli rosyjskimi oraz polskimi Żydami) w Southgate - północnej części Londynu. Jej ojciec, Mitchell zajmował się najpierw montażem paneli okiennych, a następnie został taksówkarzem, z kolei mama Janis była farmaceutką. Dziewczyna miała też starszego o cztery lata brata. To właśnie swoim korzeniom zawdzięcza zainteresowanie muzyką - jej babcia Cynthia była piosenkarką jazzową, a tata lubił śpiewać utwory Franka Sinatry. W przyszłości piosenkarka ratując się od kar w szkole z racji swojego trudnego charakteru śpiewała właśnie "Fly Me to the Moon". Na jej dalsze problemy w edukacji wpływ miał rozwód rodziców, który przeżyła w wieku 9 lat. Zamieszkała wtedy u swojej rodzicielki, a z ojcem widywała się w weekendy. Babcia zaproponowała zapisanie jej do szkoły teatralnej, gdzie przez cztery lata brała weekendowe lekcje śpiewu i stepowania. Rok później dziewczyna zakłada swoją pierwszą grupę Sweet'n'Sour, a wieku 14 wiosen tato kupuje jej gitarę, w związku z czym młoda Angielka zaczyna powoli komponować. W 2002r. podpisuje kontrakt zaczynając przygodę z muzyką od standardów jazzowych - zapewne było to konsekwencją faktu, że cała rodzina zasłuchiwała się w tym gatunku muzycznym. Jej debiutancki album zostaje wydany 20 października 2003 i nazywa się "Frank", a chwilę potem zacznie dostawać swoje pierwsze nagrody. Myślę, że już się domyślacie, że chodzi o Amy Jade Winehouse. Wybrałem singiel wydany 15 marca 2006 roku, promujący drugą i niestety ostatnią płytę wokalistki, zatytułowany "Rehab". Odniósł on duży sukces, przynosząc swojej autorce nagrodę Grammy.


Na pierwszym planie od razu słychać znak rozpoznawczy piosenkarki - głęboki i ekspresywny głos, fachowo nazywany kontraltem, najczęściej spotykany w soulu. Należy dodać też, że Amy tworzyła teksty oparte na własnych, bolesnych przeżyciach. Tak jak została obsypana morzem nagród, (w jednym roku dostała rekordową ilość Grammy trafiając do Księgi Guinessa) to z drugiej strony artystka niestety nie radziła sobie z codziennością, będąc uzależnioną od alkoholu i ciężkich narkotyków. Od połowy 2007 roku zdarzały się występy, gdzie nie potrafiła się skoncentrować na śpiewaniu, nie pamiętała tekstu czy czasem wręcz nie była w stanie ustać na nogach. Do tego nie miała szczęścia do swoich życiowych partnerów, a ten za którego wyszła, niestety nie pomagał jej w odejściu od używek najdelikatniej to ujmując.

Ten utwór, który dzisiaj pozostawiam, to opowieść o tym, jak artystka, mimo usilnych próśb swojego ojca, menadżera oraz wytwórni odmawia udania się na kurację odwykową. W kontekście późniejszych wydarzeń ten dramatyczny upór stał sączącą się trucizną, dzięki której zaczęła umierać.

Ostatni raz pojawiła się niezapowiedzianie w londyńskim klubie Roundhouse 20 lipca 2011 roku, gdzie występowała jej chrześnica śpiewająca, a wokalistka chciała jej dodać otuchy. Trzy dni później Amy Winehouse zmarła w swoim domu, a ostateczną przyczyną śmierci, jak orzekł zespół specjalistów, był wstrząs wywołany zatruciem alkoholowym po okresie abstynencji.

Na koniec warto przypomnieć, iż kompozytorka swoim sporym majątkiem często wspierała kilkadziesiąt organizacji charytatywnych czy konkretnych ludzi w walce z chorobami czy cierpieniem. Mimo, że o tym nie wspominała, to bardzo często wspierała działalność społeczną pokaźnymi sumami, a po jej odejściu rodzice założyli fundację nazwaną jej nazwiskiem, pomagającą młodym ludziom w walce z ich uzależnieniami. Zapamiętam jej charakterystyczny "ul na głowie", ciemny, soulowo-jazzujący głos i zbyt szybko zakończone życie w wieku 27 lat.

Nie chciałbym Was zostawiać w smutnym nastroju, dlatego na koniec pozostawiam zdjęcie, które zrobiłem w zeszłym tygodniu. Każdy zachód zwiastuje jakiś schyłek lub koniec - jednak w żaden sposób go nie przekreśla, a wręcz nadaje mu niezapomniane piękno, wobec którego trudno przejść obojętnie. Śpijcie dobrze i długo! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz